Franz Kafka nie wymyśliłby takiej historii. Pan Henryk miał marzenie – w ostatni rejs popłynąć samotnie dookoła Europy. I prawie mu się udało – do pełni szczęścia pozostało tylko przepłynąć przez Rosję z południa na północ. Albo z północy na południe. Kierunek rejsu nie ma większego znaczenia, bo od dwóch lat największym problemem leciwego żeglarza jest mityczna bumażka. Czyli papierek, a konkretnie zezwolenie.
– Jeśli nie dostanę go w ciągu najbliższych dni, to skończy się sezon i będę musiał czekać kolejny rok – mówi pan Henryk, muzyk ze Szczecina, znany polski żeglarz. Nie traci ducha. Jego jacht „Gawot” przycumowany w jachtklubie na petersburskiej wyspie Wasilewskiej spokojnie buja się na lekkiej fali. Świeci słońce.
Pan Henryk ma 80 lat i brodę białą jak śnieg, ale porusza się ze zwinnością małego chłopczyka. – Niczym nie poczęstuję, bo kuchenka nawaliła. A z gazem nie ma żartów – mówi, wynurzając się z kambuza.
Tej historii nie da się opowiedzieć w krótkich słowach. Bo w detalach kryje się cały „urok” rosyjskiej biurokracji. A było tak. Dwa lata temu pan Henryk przybił do Rostowa nad Donem, by zacząć tam ostatni odcinek swojej wielkiej podróży. Jeszcze w 2006 roku wypłynął ze Szczecina i przez Biskaje, Atlantyk, Morze Śródziemne dotarł do Morza Czarnego.
– Wszystko szło świetnie, ale nagle napotkałem problem. Okazało się, że nie mogę wpłynąć na rosyjskie rzeki i kanały bez specjalnego zezwolenia podpisanego przez premiera Rosji! – opowiada żeglarz.