Tak prezydencki pomysł poszerzenia kręgu uprawnionych do podróży z paszportem dyplomatycznym oceniają pracownicy Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Paszport taki charakteryzuje się tym, że właściciel nie trzyma go w domu.
Jest przechowywany w miejscu pracy i służy jedynie do celów służbowych. - Taki dokument dziś już nie oznacza żadnych przywilejów -przekonywano "Rz" w MSZ.
Na granicy może oznaczać jedynie sprawdzenie dokumentów bez kolejki czy uniknięcie kontroli bagażu. To jednak nie przywilej, lecz dobra wola i szacunek ze strony funkcjonariuszy państwa, na którego teren "dyplomata" wjeżdża. Prawdziwe przywileje zaczynają się dopiero wówczas, gdy osoba z paszportem dyplomatycznym w państwie, do którego jedzie, dostanie tzw. akredytację. Wówczas może liczyć na wszystko, co w danym państwie przewiduje protokół dyplomatyczny.
Projekt ustawy jest już w Sejmie. Na liście obok "dyplomatów" znajdą się też przedstawiciele władz sądowniczych (Krajowej Rady Sądownictwa, Sądu Najwyższego, Naczelnego Sądu Administracyjnego), przewodniczący i jego zastępca w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji oraz marszałkowie województw i prezydenci dużych aglomeracji i miast powyżej 200 tys. mieszkańców. - Możliwość posługiwania się takim paszportem jest wyrazem ochrony dla osób zajmujących najwyższe stanowiska w państwie oraz ich małżonków. Znaczenie i charakter funkcji pełnionych przez osoby je zajmujące uzasadniają korzystanie przez nich z paszportu dyplomatycznego - napisano ogólnikowo w uzasadnieniu projektu. Nieoficjalnie doprecyzowano nam, że chodzi o obowiązującą od lat możliwość współpracy zagranicznej na szczeblu samorządowym.
Prezydenci często udają się w podróż służbową, by uzgadniać jej szczegóły czy podpisywać umowy - takie ma być prawdziwe uzasadnienie. Pytani przez "Rz" konstytucjonaliści twierdzą, że obecne przepisy nie wymagały zmiany i były zgodne z konstytucją. I nic w tej sprawie nie trzeba zmieniać.