Ni to naiwny, ni ludowy, Fernando Botero jest łatwo rozpoznawalny: lubi grubych. Sam się nazywa „najbardziej kolumbijskim artystą spośród Kolumbijczyków”, choć od prawie półwiecza nie mieszka w swoim kraju, a inspiracji szuka w pracach europejskich mistrzów – Tycjana, Velazqueza, Goi i Picassa.
Berlińska wystawa jego rzeźb (z lat 1993 – 2005) wywiera duże wrażenie. Posągi mają siłę i powagę, ich formy są zwarte, pozbawione kokieteryjnych ozdóbek. Trudna technika zmusiła autora do powściągliwości. Poza tym w stolicy Niemiec posągi świetnie, a niekiedy dowcipnie, wpisują się w przestrzeń miasta.
Największy monument, wysoki na 4 metry, stoi oddzielnie pod Bramą Brandenburską. To spatynowany na zielono „Koń” z brązu. Cieszy się wolnością, przeciwnie niż rumaki z kwadrygi ustawionej na bramie. Drugi koń – o połowę mniejszy, z czarnego polerowanego brązu – znalazł się w zespole 15 rzeźb usytuowanych na trawniku Lustgarten (Ogrodu Przyjemności), vis-a-vis katedry, przy Unter den Linden. Tam, gdzie zaczyna się Wyspa Muzeów. Wśród kolosów Botera mężczyźni są w mniejszości. Wszyscy z postury i rysunku głowy dziwnie podobni do Mussoliniego. Krępi, z potężną muskulaturą i pustym spojrzeniem. Prymitywni. Jeden nawet nie zauważa, że stąpa po człowieku leżącym pod jego nogami („Człowiek spacerujący”).
W zespole dominują nagie olbrzymki. Niektóre wydają się spokrewnione z muskularnymi kobietami, w których zagustował Picasso w okresie klasycznym. Przykładami – kobieta ucieleśniająca „Macierzyństwo”, bezimienna grubaska wylegująca się w swobodnej pozie czy rajska Ewa kusząca jabłkiem. Ale już z innej bajki jest wsiowa piękność porwana do tańca przez zalotnika. I baba Sfinks oparta na tłustych rączkach, z nieproporcjonalnie małymi skrzydłami. „Ubrana kobieta”, jedyna rzeźba, która nie jest aktem, nie pasuje do grupy nagusów. W sukience, pantoflach na obcasie, z torebką wygląda banalnie. Jak wielokrotnie powiększona lala, a nie rzeźba. Przypomina pańcie z obrazów Botera, bo jak wiadomo Kolumbijczyk przede wszystkim maluje. Nie lubię też „Kota”, napuszonej, grubej bestii pozbawionej kociej elegancji.
Za to podoba mi się Wenus przy toalecie, w pozie przypominającej boginię miłości z obrazu Tycjana. Zamiast swemu odbiciu w lustrze, przygląda się… rozbiórce dawnego gmachu Komitetu Centralnego.