W najbliższych latach możemy oczekiwać eksplozji sztuki w starych fabrykach. Coraz więcej polskich miast przekazuje je artystom. Po 2000 roku przybyło nam kilkanaście nowych miejsc ekspozycyjnych w poprzemysłowych murach. Apogeum trendu nastąpi za cztery – pięć lat.
Idziemy w ślady Zachodu, gdzie od ćwierćwiecza poprzemysłowe obiekty adaptowane są na artystyczne centra. Prekursorem okazał się Andy Warhol, który w 1962 roku wynajął nowojorską opuszczoną remizę strażacką i zainstalował w niej studio, które nazwał Factory.
To bardzo praktyczna koncepcja: rewitalizacja starych obiektów kosztuje znacznie mniej niż budowanie nowych. Poza tym dawne fabryki mają wiele zalet: niestandardową architekturę, surowe wnętrza, przestronne hale, często też pozostałości wyposażenia. Bywa tam ciemnawo, podłoga tu i ówdzie się zapada, w powietrzu czuć niegdysiejsze wyziewy. Wszystko to współtworzy specyficzny "artystowski" klimat. To antyteza sterylnych galerii typu white cube uważanych przez modernistów za ideał. Przeciwieństwo koturnowych muzeów z przełomu XIX i XX stulecia.
Okazało się, że nowoczesna sztuka dusi się w białych kubikach; gryzie się z eklektyczną ornamentyką. Za to w przestrzeniach postindustrialnych twórcy często kreują coś ekstra. Może być prowizorka, efemeryda – bo charakter miejsca narzuca luzacki styl. Zbigniew Belowski, dyrektor Mazowieckiego Centrum Sztuki Współczesnej Elektrownia w Radomiu, określa takie podejście twórców jako "konsekwencje atmosfery".
Mówi: – Marzy mi się utworzenie sieci Fabryk Wyobraźni. Chodzi o to, żeby kulturalne instytucje zajmujące poprzemysłowe budynki w różnych europejskich miejscowościach nawiązały kontakty. Przecież we współczesnym świecie sztuki wielkie przedsięwzięcia możliwe są tylko przy współudziale partnerów.