Naprzeciwko wejścia majaczy twarz artysty. Jeden z ostatnich autoportretów, z 2000 roku. Choć to właściwie ciemna plama z zatartymi rysami od razu rozpoznaję charakterystyczny kształt czaszki. Powtarzany na wielu płótnach tak często, że stał się znakiem firmowym Jacka Sienickiego.
Portretował się nie z narcystycznych, lecz praktycznych względów: był dla siebie zawsze dostępnym ludzkim modelem. W ogóle inspiracji nie szukał daleko. Brał, co w zasięgu ręki lub wzroku. Garnek, butelka, kwiat doniczkowy, krzesło, widok dachów za oknem. I mięso, ochłap na kartki. Tak zatytułował serię z lat 80., z okresu żywnościowych racji. Z przydziałowego kawałka gnata uczynił nie tylko motyw malarski, także symbol PRL-owskiej mizerii i komunistycznej hipokryzji.
W odniesieniu do twórczości Sienickiego słowo „mięso” ma jeszcze jedno znaczenie: charakteryzuje materię plastyczną kładzioną tak grubo, że nieraz bliską płaskorzeźbie. Prawdziwe „mięso malarskie”. Tłuste zwały olejnej faktury odcinają się od miejsc malowanych chudo, wyskrobanych szpachlą do gładzi, do tkanki płótna.
Absolutne mistrzostwo: pomimo ubóstwa tematów i wyciszonej gamy kolorystycznej to malarstwo odbieram jako bogate, wręcz luksusowe. Zmysłowe pomimo programowej ascezy. Po prostu – magia. Trochę jak u Rembrandta.
Zachwyciła mnie jedna z ostatnich martwych natur, wcześniej niepokazywana, wyłuskana z domowych złóż. Gładkie, puste tło; przy prawej krawędzi toporny czarny kształt garnka; bliżej środka – butelka jarząca się jaskrawą zielenią szkła, gdy padnie na nie słońce.