Krystynę Brzechwę poznałam na jakimś plenerze. Zjawiła się trochę później niż większość uczestników. Koledzy na jej widok niespodziewanie nabrali manier. Jeden z nich zauważył: nareszcie mamy trochę kultury!
Bo Krystyna zdawała się uosabiać kulturalne potrzeby. Nic dziwnego, wywodziła się z rodu literatów: ojciec Jan Brzechwa, wuj Bolesław Leśmian. Krystyna odziedziczyła po nich skłonność do fantazjowania, lecz w opozycji do antenatów nie próbowała operować słowem. Przekładała bajki na obrazy.
Najpierw szukała symbolicznego człowieka. Imała się form niemal abstrakcyjnych, syntetycznych. Malowała i rysowała niebotycznie wydłużone figury o maleńkich, kulistych łebkach. Kiedy zobaczyłam w Galerii GP te wczesne kompozycje, przestawione na nich sylwety skojarzyły mi się z rzeźbami: proporcje z Giacomettiego, kształty z Moore’a. Ale przesłanie – odmienne. Precz z tragediami, do diabła z traumą wojenną, won z polityką.
Krystyna Brzechwa ukryła się w objęciach fauna. W latach 70. XX wieku wyczarowała sobie gibkiego i wielkookiego pazia z trąbką, odstawiającego solowe popisy tylko dla niej. Do tej pory jest mu wierna. Obok niego wykreowała wyimaginowaną trupę. Po jej scenie wyobraźni przesuwają się melancholijne czorty, rozumne ptaki, psotne chochliki i zadumane dziewoje (z zadatkami na wiedźmy).
Na większości przedstawień króluje panna naga i bezwstydna. Z oczami jak spodeczki, fryzurką krótką, sterczącą, rozpoetyzowana jak Rachela z „Wesela“, co to idzie w tany z chochołem. Zdradzę tajemnicę: to autorka. Choć jej malarskie wcielenie fizycznie tylko trochę ją przypomina, duszę ma bliźniaczą.