Zaskakująca ekspozycja. Prostopadłościany i sześciany wykonane z pleksi, oklejone barwnymi foliami w jaskrawych, podstawowych kolorach. Wewnątrz brył – świetlówki. Sprawiają, że półprzezroczyste formy się jarzą, świecą w galerii, która poza tym pozostaje pusta.
Kto by odgadł, że ich autorem jest Leon Tarasewicz? To artysta kreatywny, nie odcina kuponów od wcześniejszych dokonań. Po raz kolejny wykonał twórczą woltę – zerwał z mięsistymi, fakturalnymi obrazami. W ogóle z materią. Teraz postawił na skrajny minimalizm.
Tę serię najlepiej oglądać w samotności. Wtedy dokładnie widać idealnie wyważone proporcje obiektów i przemyślane rozłożenie akcentów barwnych.
Projekt mnie zachwycił. Pomimo ascezy środków, a może właśnie dzięki niej, autor osiągnął efekt "świętości". Podobne wrażenie obcowania z abstrakcyjnym sacrum miałam w niektórych romańskich kościołach; w kontakcie z płótnami Marka Rothko czy kompozycjami Mondriana. W Art New media Tarasewicz wystawił kilkanaście obiektów. Ale nie należy patrzeć na nie pojedynczo. W sumie tworzą swoistą świątynię.
Instalację zamyka plazmowy ekran, na którym emitowany jest filmowy dokument o wcześniejszych dokonaniach autora. Żeby widzowie uświadomili sobie drogę, jaką przeszedł od syntetycznoimpresyjnych pejzaży z dyplomu w stołecznej ASP do najnowszych świecących brył.