Nareszcie zobaczyłam górala wystrojonego w "Czerwony pas, za pasem broń i topór, co błyszczy z dala"; obejrzałam okolice Prutu i Czeremoszu, rzek wspomnianych w jednej z naszych najpopularniejszych pieśni biesiadnych.
Dzięki krakowskiej ekspozycji "Na wysokiej połoninie" (kurator: Mirosław Kruk) zrozumiałam powody młodopolskiej, i późniejszej, z okresu międzywojnia, fascynacji folklorem Karpat Wschodnich, które po 1918 roku należały do Polski. Tam było egzotycznie i wieloetnicznie, a zarazem jakoś swojsko. Huculskie rękodzieło budziło podziw starannością wykonania, rygorem kompozycyjnym oraz... zdumiewającym pokrewieństwem z innymi starożytnymi kulturami.
Zobacz galerię zdjęć z wystawy
Pokaz w Muzeum Narodowym jest wielostronny, bogaty – ponad 800 obiektów, od fotografii poprzez rzemiosło, malarstwo po stroje, ozdoby, przedmioty kultu religijnego. Dopełnienie stanowi kilka inscenizacji (np. wnętrze chaty). Wydarzeniu patronuje Stanisław Vincez, zmarły przed 40 laty uczony i pisarz, miłośnik Huculszczyzny z racji urodzenia (Pokucie). Jego księga gawęda "Na wysokiej połoninie" dała tytuł wystawie. Podobnie jak literacki pierwowzór krakowskie muzeum przedstawia wizję odświętną, nieco wyidealizowaną, paradną. Tym lepiej, przecież to ładniejsze niż trudy i brudy codzienności.
Introdukcję do wystawy stanowią stare plakaty i drukarskie teki z co ciekawszymi przykładami rzemiosła karpackich regionów. Już od lat 70. XIX stulecia "odkrywali" je literaci i badacze kultury. Prawdziwym hitem okazała się wystawa zorganizowana w 1880 roku przez Oskara Kolberga. Sam cesarz Franciszek Józef raczył ją zwiedzić i wyrazić łaskawe zainteresowanie, zwłaszcza dla autorów pięknie szkliwionej ceramiki. Na konsekwencje nie trzeba było długo czekać. Huculszczyzna stała się modna.