Duszny pokaz. Już od progu osacza pajęcza sieć obiektów. Intensywnych, naładowanych emocjami, aluzjami, podtekstami. Setki szkiców, tyle samo fotografii plus dziwaczne meble, tajemnicze przedmioty i zwyczajne dokumenty. Do tego filmy i teledysk Madonny (!) inspirowany obrazami Leonor Fini. Na płótnach i szkicach także się kłębi. Prawie same baby. Powyginane, nagie wiedźmy, dziwożony, sfinksy. Diablice z rysami autorki.
Wszystko to w niewielkim Muzeum Literatury w Warszawie, tak zagęszczone, że dławi. Jak perfumy, którymi Leonor polewała się bez umiaru. W ogóle w niczym nie była powściągliwa. Ze swego życia i ciała zrobiła artystyczne kreacje. Zmarła 15 lat temu, lecz we Francji jej kult i legenda trwają. Ciekawe, czy w Polsce też ma wielbicieli.
Kiedyś uważałam, że balansuje na krawędzi kiczu, zwłaszcza w stroju i wystroju domów. Teraz mnie przekonała. Więcej, poczułam się dopuszczona do konfidencji: zobaczyłam jej łoże. Ogromne, pod baldachimem, zarzucone cennymi materiami, szkicami, resztkami herbatników i kocią sierścią. Pole bitew miłosnych i zmagań z materią sztuki.
Wystawa w Muzeum Literatury nie pozwala na dystans wobec bohaterów. Odsłania dużo więcej intymnych szczegółów niż standardowe retrospektywy. Obrazuje dwie odmienne osobowości. Ona – surrealistka w sztuce i zachowaniu, kobieta wamp, namiętna, wybuchowa, zachłanna. On – erudyta, intelektualista, wrażliwy chłopiec, choć uparciuch. Leonor i Kot. Do ich paryskiego domu spieszyły różne barwne osobowości lat 50. i 60., tej szczęśliwej epoki, kiedy życie odrodziło się po wojnie, zamożność wzrosła, a wielka sztuka i intelekt były w cenie. To historyczne tło ekspozycji, o którym warto pamiętać, oglądając „Portret podwójny".
Zresztą nie sposób abstrahować od czasów, jako że na fotosach pojawiają się sławne twarze – Salvador Dali, Federico Fellini (do którego filmu „Osiem i pół" Leonor projektowała kostiumy), Anna Magnani, Brigitte Bardot. Nade wszystko – Fini w dziesiątkach wcieleń: naga, ubrana, przy pracy i na luzie, zawsze starannie upozowana, umalowana.