Wyleczyć służbę zdrowia z feudalizmu

Lekarze, którzy złożyli wypowiedzenia, muszą ponieść tego konsekwencje. I nie chodzi o branie "w kamasze", ale o to, że powinni oni teraz zwyczajnie zacząć szukać pracy tak jak każdy inny obywatel, który w sporze z właścicielem swojej firmy zagrał groźbą wypowiedzenia, licząc na podwyżkę - pisze Tomasz P. Terlikowski, publicysta "Rzeczpospolitej"

Aktualizacja: 04.10.2007 12:43 Publikacja: 03.10.2007 15:41

Wyleczyć służbę zdrowia z feudalizmu

Foto: Fotorzepa

Kolejni chorzy odsyłani są ze szpitali z kwitkiem. Ciężko ranny w wypadku czterolatek musi być transportowany helikopterem z Radomia do Warszawy, bo nie ma mu kto pomóc w jego rodzinnej miejscowości. Kolejne szpitale szykują się do ewakuacji, a rodziny chorych coraz bardziej obawiają się wizyty w szpitalach.

I tak to trwa od kilku miesięcy. Opozycja przekonuje, że kryzys jest efektem błędów rządu (wystarczyłoby dosypać pieniędzy i porozmawiać - przekonywał podczas poniedziałkowej debaty Aleksander Kwaśniewski), rząd odpowiada, że nie ma powodów do obaw, bo wszystko jest pod kontrolą, a lekarze już za moment wrócą do pracy.

I niestety wiele wskazuje na to, że żadna ze stron nie ma racji. Dosypanie pieniędzy i rozmowy nic nie zmienią, podobnie jak rozmowy z udziałem ministra Zbigniewa Religi. System publicznej służby zdrowia w Polsce skompromitował się ostatecznie. Interes korporacyjny okazał się silniejszy niż składana przez lekarzy przysięga Hipokratesa, a nacisk organizacji zawodowych ważniejszy niż interes szpitali.

I, wbrew zapewnieniom, nie ma pewności, że usatysfakcjonowani podwyżkami lekarze za pół roku nie dojdą do wniosku, że nadal zarabiają za mało, i ponownie nie odejdą od łóżek pacjentów.

Początkiem każdej kuracji jest trafne rozpoznanie schorzenia. I tu nie wystarczy, słuszne skądinąd, stwierdzenie, że mamy do czynienia ze skumulowaniem wieloletnich zaniedbań kolejnych ekip rządowych. Zaniedbania te mają bowiem bardzo konkretne przyczyny, które niemało mają wspólnego z powszechnymi patologiami III RP.

Kolejne ekipy nie podejmowały trudnego zadania reformy nie tylko dlatego, że obawiały się reakcji pacjentów, których trzeba by zmusić do współfinansowania (otwartego, a nie jak dotąd ukrytego w rozmaitych składkach) opieki medycznej, ale również z powodu oporu środowiska lekarskiego, ze szczególnym uwzględnieniem lobby ordynatorsko-profesorskiego.

Opór ten miał zaś całkiem konkretne przyczyny. Specjalistom system taki jak obecnie się opłacał, i w prywatnych rozmowach przyznawali to otwarcie, bardziej niż najwyższe nawet pensje. Posada ordynatora czy profesora w znanej klinice zazwyczaj łączona była z pracą w prywatnym gabinecie. A przeskoczenie niekiedy długich kolejek oczekujących na zabieg w państwowych ośrodkach było o wiele łatwiejsze, gdy rozpoczęło się od prywatnej (czyli płatnej) konsultacji ze specjalistą.

Młodsi lekarze nie protestowali, bo - po pierwsze - środowisko to ma charakter w znacznej mierze feudalny, a młodzi zależni są od swoich mistrzów; po drugie zaś - niekiedy, jak w przypadku wojskowej fali, liczyli na to, że z czasem przesuną się wyżej w środowiskowej hierarchii.

Chwiejną równowagę zachwiało, wbrew pozorom, nie tylko otwarcie granic państw Unii Europejskiej na polskich lekarzy, ale - co o wiele istotniejsze - zdecydowana walka z korupcją w środowisku lekarskim. Akcja CBA przeciwko doktorowi Mirosławowi G. (ale także kolejne, niekiedy niezwykle spektakularne akcje) jasno pokazała, że złote ręce chirurga, podziw i szacunek innych specjalistów nie będą dłużej stanowić usprawiedliwienia dla łapówkarstwa. To, że ktoś należy do elity, nie może stawiać go ponad prawem.

Można oczywiście uznać, że moment rozpoczęcia strajków jest czysto przypadkowy, ale daje jednak do myślenia fakt, że fala protestów przetoczyła się przez Polskę niedługo po kilku spektakularnych akcjach CBA w szpitalach. I choć wyjaśnieniem może być urażona duma medyków, którzy nie godzą się na traktowanie ich tak jak innych obywateli, to bardziej prawdopodobne wydaje się inne wyjaśnienie.

Oto okazało się, że środki, którymi uzupełniało się skromne pensje, mogą się skończyć, a nawet, że można za nie trafić za kratki. I w niczym nie pomogą wówczas medialne kampanie obrony "złotorękich", bo władza nie chce już okazywać szacunku przez stawianie niektórych ponad prawem. W takiej sytuacji rzeczywiście mogło nie być innego wyjścia niż strajk i jasne pokazanie, że skoro państwo naruszyło równowagę interesów - to musi ponieść konsekwencje i zadośćuczynić realnym stratom materialnym.

Rozchwianie układu, zdenerwowanie pacjentów i słuszne rozgoryczenie części lekarzy trzeba by teraz wykorzystać do błyskawicznej reformy służby zdrowia i pokazania, że wszyscy są równi wobec prawa. Lekarze, którzy złożyli wypowiedzenia, muszą najnormalniej w świecie ponieść tego konsekwencje. I nie chodzi tu o "ładowanie w kamasze", ale o to, że powinni oni teraz zwyczajnie zacząć szukać pracy tak jak każdy inny obywatel, który w sporze z właścicielem swojej firmy zagrał, licząc na podwyżkę, groźbą wypowiedzenia.

Nie ma najmniejszych powodów, by lekarzy traktować inaczej. Lekarze mają prawo złożyć wypowiedzenia, a szefowie placówek mają prawo przeprowadzić nowy nabór na opuszczone przez nich miejsca.

Taki proces ponownego naboru miałby z punktu widzenia pacjentów jeszcze jedną korzyść. Dzięki niemu można by wyciągnąć konsekwencje wobec prowodyrów strajków, którzy doprowadzili do opuszczenia chorych i ewakuacji szpitali. A wtedy może następnym razem protestujący medycy zastanowiliby się nad konsekwencjami swoich decyzji. Konsekwencjami nie dla innych, ale dla siebie.

Jasne egzekwowanie prawa to jednak za mało. Konieczny jest jeszcze jasny projekt tego, co dalej. A tego wydaje się minister Zbigniew Religa i obecny rząd nie mieć. Dosypanie pieniędzy przez zwiększenie danin nic tu nie da. Niezbędna jest częściowa prywatyzacja (ciekawe, że prywatne zakłady opieki zdrowotnej nie strajkują), ograniczenie liczby placówek państwowych (w zasadzie jedynie do wysokospecjalistycznych) i pozostawienie większych pieniędzy w kieszeniach pacjentów. Wtedy to oni będą decydowali, z czyich usług skorzystać.

A nie ma lepszego lekarstwa na kliki niż konkurencja. Ona wyleczyć może nie tylko objawy, ale i przyczyny choroby.

Problem polega tylko na tym, że na razie nie ma odważnych, którzy chcieliby zrealizować taki projekt. Skończy się więc na podwyżkach pensji dla lekarzy (a co za tym idzie składek dla wszystkich) i rozmowach. A za rok wszystko zacznie się od początku. Tyle że wtedy będzie już wiadomo, że jak się przyciśnie chorego - to dostanie się podwyżkę.

Kolejni chorzy odsyłani są ze szpitali z kwitkiem. Ciężko ranny w wypadku czterolatek musi być transportowany helikopterem z Radomia do Warszawy, bo nie ma mu kto pomóc w jego rodzinnej miejscowości. Kolejne szpitale szykują się do ewakuacji, a rodziny chorych coraz bardziej obawiają się wizyty w szpitalach.

I tak to trwa od kilku miesięcy. Opozycja przekonuje, że kryzys jest efektem błędów rządu (wystarczyłoby dosypać pieniędzy i porozmawiać - przekonywał podczas poniedziałkowej debaty Aleksander Kwaśniewski), rząd odpowiada, że nie ma powodów do obaw, bo wszystko jest pod kontrolą, a lekarze już za moment wrócą do pracy.

Pozostało 90% artykułu
Publicystyka
Marek Migalski: Prawa mężczyzn zaważą na kampanii prezydenckiej?
Publicystyka
Zuzanna Dąbrowska: Szary koń poszukiwany w kampanii prezydenckiej
Publicystyka
Marek Kutarba: Jak Polska chce patrolować Bałtyk bez patrolowców?
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: Rafał Trzaskowski musi przestać być warszawski, żeby wygrać wybory
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Publicystyka
Rusłan Szoszyn: Gruzja w ślepym zaułku. Dlaczego nie mogło być inaczej?
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska