To mogło się zdarzyć w każdym większym mieście: warszawski ratusz znalazł świetnego kandydata do zarządzania ponad 2-miliardowym długiem. Umiejętna realizacja polityki obsługi zadłużenia ma na celu radykalne zwiększenie wydatków inwestycyjnych, średnio po 3 mld rocznie aż do roku 2012.Kandydat, doświadczony bankowiec, oczekiwał jednak, że będzie zarabiał miesięcznie 16 tys. złotych. Wobec spodziewanych zysków byłoby to nawet opłacalne. Tyle że nie pozwalało na to rozporządzenie Rady Ministrów w sprawie zasad wynagradzania pracowników samorządowych. Jak łatwo można się domyślić, nie doszło do podpisania umowy o pracę.
Bank za taką usługę wziąłby kilkakroć więcej pieniędzy, niż chciał niedoszły urzędnik, toteż, mając na uwadze, że miasto planuje międzynarodową emisję obligacji, musi ono znaleźć tańszego pracownika.
Tak w imię tzw. taniego państwa, którego doktryna traktuje pensje urzędników jak powód do wojny, tonie racjonalność działania administracji publicznej. Jakoś nikt nie pomyśli, że źle opłacany urzędnik jest bardziej podatny na korupcję.
Nic dziwnego, że samorządowcy (o urzędników rządowych nikt się nie troszczy, co w konsekwencji prowadzi też do coraz poważniejszych perturbacji kadrowych w ministerstwach) nawołują do pilnej zmiany zarówno ustawy o pracownikach samorządowych i stosownych rozporządzeń, jaki i słynnej ustawy kominowej. W swoim grudniowym apelu do rządu Unia Metropolii Polskich postuluje, żeby umożliwić swobodne kształtowanie wysokości wynagrodzeń pracowników samorządowych w miastach. Tym samym urzędy miast chcą wreszcie konkurować na rynku pracy i pozyskiwać najlepszych fachowców, którzy znają się na zarządzaniu miliardami publicznych pieniędzy, w tym pochodzącymi z funduszy unijnych.
Jakoś nikt nie pomyśli, że źle opłacany urzędnik jest bardziej podatny na korupcję