Słuchając rozmaitych wypowiedzi po śmierci prof. Bronisława Geremka – postaci bez wątpienia wyjątkowej – można było odnieść wrażenie, że umarł urzędujący premier albo nawet prezydent. Emfaza czy przesada w mowie pogrzebowej nie jest niczym dziwnym ani nagannym. Każdy uczestnik życia publicznego, do którego dzwonią dziennikarze, chce błysnąć celną myślą, dykteryjką albo metaforą, która przebije się w nawale wspomnień o zmarłym.
Sęk w tym, że utrudnia postawienie bolesnego pytania o wszystkie polityczne wybory zmarłego. Jak na przykład wytłumaczyć komuś, kto przyjechałby do Polski z Kirgizji (z całym szacunkiem dla Kirgizów), nic na temat naszego kraju nie wiedząc, że zmarły nie był emerytowaną głową państwa ani nawet wyłącznie „postacią historyczną”, lecz członkiem partyjki, która oscyluje dziś na granicy progu wyborczego. Dlaczego Bronisław Geremek – wraz z dużą grupą (piszę to bez ironii) ojców polskiej demokracji uległ politycznej marginalizacji? I dlaczego diagnoza problemów postawiona przez siłę polityczną, z którą profesor Geremek u zarania III RP się związał, okazała się tak nietrafna?
Pytań tych jednak niemal nikt nie postawił. Może dlatego, że mowy pogrzebowe nie są dobrym miejscem do tego, aby rozpoczynać dyskusję nad trafnością życiowych wyborów. Ale ważniejsze jest chyba to, że wszystko, co powiedziano po śmierci profesora, miało wykluczyć jakąkolwiek dyskusję. Miało wpisać zmarłego w określoną polityczną wizję i moralnie zaszantażować tych, którzy ośmielą się z nią nie zgodzić.
Wbrew pierwszemu wrażeniu, że komentarze i atmosfera po śmierci Bronisława Geremka były kulturalne, w licznych wypowiedziach przebijały te same oskarżenia, ta sama argumentacja, co zwykle. Przypominało to mordowanie laleczki wudu szpilą z napisem „ciemnogród”. Bo najważniejszym elementem interpretacyjnego sporu o prof. Geremka było znalezienie odpowiednich epitetów dla jego przeciwników. Był to czytelny sygnał dla potencjalnych krytyków: każdy, kto ośmieli się wziąć pióro do ręki, by nie pisać panegiryku, zostanie odpowiednio nazwany.
Środowisko „Gazety Wyborczej” już wcześniej śmierć autorytetów wykorzystywało do swych politycznych celów. Ze sporym sukcesem. Uczyniono tak po śmierci dwóch wielkich poetów: Czesława Miłosza i Zbigniewa Herberta. Z talentu pierwszego, który podzielał polityczne poglądy środowiska „GW”, zrobiono pałkę na politycznych przeciwników. Z drugiego, który ze środowiskiem był w sporze – zrobiono wariata.