Rz: Do pewnego momentu panowała wśród polityków zgoda co do kierunków polityki wschodniej. Teraz polscy przywódcy muszą włożyć wiele wysiłku, by razem wsiąść do samolotu do Brukseli i zaprezentować wspólny pogląd w sprawie polityki wschodniej. Co się zmieniło?
Zmieniła się sytuacja za Bugiem. Przez większość lat 90. wydawało się, że można godzić dobre stosunki z Rosją z wysiłkami na rzecz transformacji na Ukrainie, w państwach bałtyckich i na Kaukazie. Dziś jest to dużo trudniejsze. Rosja bowiem zwróciła się ku XIX-wiecznej koncepcji mocarstwa budującego swoją pozycję poprzez konflikt i rozszerzanie strefy wpływów. Symptomy obecnego stanu rzeczy widoczne były już u „wczesnego” Jelcyna, ale wtedy Rosja nie miała kart na pokrycie tej licytacji. Teraz ma, bo ma pieniądze. A w Polsce logika rywalizacji o głosy wyborców utrudnia siłom politycznym udzielenie wspólnej odpowiedzi.
Czy to tylko taktyczne zagrywki obu obozów, czy różnice w strategicznym podejściu do Rosji?
W polityce rządu zaszła zmiana po trzech – czterech miesiącach sprawowania władzy. Krótko po wizycie premiera Tuska w Moskwie rząd zaczął się orientować na Ukrainę i był to wynik tradycyjnego, powtarzającego się w Polsce po każdych wyborach, rozczarowania Rosją. Kolejne rządy, poczynając gdzieś od Leszka Millera, deklarowały przełom w stosunkach z Rosją. To samo deklarowali i Jarosław, i Lech Kaczyński. Potem następowało zderzenie z rzeczywistością. Rząd Tuska nie jest tu wyjątkiem.
Sposób działania obu ekip jest jednak odmienny.