Od wspomnianego przymusu ze strony Kościoła wolni powinni być także ci, którzy przynależą do innych religii bądź też religię zupełnie odrzucają, w końcu „prawda nie inaczej się narzuca jak tylko siłą samej prawdy” (pkt. 1). Co więcej, Kościół uznaje prawo do – w jego ocenie oczywiście – błądzenia: „prawo do owej wolności przysługuje trwale również tym, którzy nie wypełniają obowiązku szukania prawdy i trwania przy niej; korzystanie zaś z tego prawa nie może napotykać przeszkód, jeśli tylko zachowywany jest sprawiedliwy ład publiczny” (pkt. 2). A jaki stosunek mają przyjąć ludzie wierzący wobec tych, którzy błądzą co do prawdy i nie wierzą czy też wierzą w sposób ułomny (jeśli można tak powiedzieć)? Sobór odpowiada: „miłość Chrystusa przynagla go [ucznia Chrystusa], aby wobec ludzi, którzy trwają w błędzie albo w niewiedzy co do spraw wiary, postępował z miłością, roztropnością i cierpliwością” (pkt. 14). Przyjmijmy więc, że chrześcijaństwo (przynajmniej w założeniu modelowym) jest religią tolerancyjną względem innych religii i osób niereligijnych. Ale co to znaczy w praktyce tolerować wyznawców innych religii? Jaki jest zakres tolerancji religijnej? Czy da się wyznaczyć jakieś jej granice?
W każdej religii można wyróżnić trzy jej płaszczyzny: doktrynę, praktyki religijne i normy etyczne. W konsekwencji także tolerancja będzie relacją wielopłaszczyznową. Tolerancją dogmatyczną[2] można nazwać tolerancję twierdzeń wchodzących w zakres doktryny danej religii. W przypadku religii „prawdziwych” (jak chrześcijaństwo) wzajemna dogmatyczna tolerancja religijna nie oznacza wyrzeczenia się prawa do oceny tego, w jaki sposób wierzą inni. Synonimem tolerancji stałby się wówczas indyferentyzm religijny, na który religie „prawdziwe” nigdy nie mogą sobie pozwolić, gdyż po prostu utraciłyby własną tożsamość i rację istnienia. Tak rozumiane nastawienie tolerancyjne byłoby tożsame z „postawą takiego samego traktowania wszystkich poglądów, a więc nierozstrzygania o ich prawdziwości”[3]. Tolerancja to nie dowolność. To respektowanie cudzych poglądów bez utraty przywiązania do własnej tożsamości.
Kościół nie wykreślił ze swojego słownika pojęć: herezja, apostazja, schizma. W nich wszystkich zawarty jest komponent oceniający, którego nie da się zignorować. Przecież – popatrzmy przez analogię – członka, który odbiega od przyjętych zasad, partia „nie toleruje”, ale zawiesza bądź usuwa ze swoich szeregów.
W tym znaczeniu deklarację Dominus Iesus z roku 2000 można oczywiście określić jako akt nietolerancyjny, jak zresztą uznało wielu przedstawicieli Kościołów protestanckich. Istotą tolerancji dogmatycznej – jak mówi sama etymologia tego słowa – jest więc znoszenie doktrynalnej odmienności, a nie obojętność na nią. Problem tolerancji dogmatycznej jest dzisiaj przede wszystkim kwestią zajmującą teologów czy też urzędowych przedstawicieli poszczególnych religii i – jak się wydaje – nie rozpala już samych społeczności tak jak niegdyś. Jak pisze L. Kołakowski, „chrześcijańscy orędownicy tolerancji w szesnastym i siedemnastym wieku tłumaczyli, że nie powinniśmy się wyrzynać wzajemnie z powodu różnic w naszych opiniach na temat Trójcy Świętej, sakramentu Eucharystii lub predestynacji”[4]. Dzisiaj – przyznajmy – nikt nie ma już takich nieewangelicznych i nietoleranycjnych pomysłów.
Nie mieszkam w środowisku zbyt zróżnicowanym religijnie, ale pamiętam z dzieciństwa, że religię świadków Jehowy nazywano popularnie „kocią wiarą”, co było wyrażeniem pełnym pogardy. Nie wydaje mi się, by dzisiaj ktoś rzucał kamieniami w okna tylko dlatego, że mieszkają tam innowiercy, co wcale nie było czymś bardzo rzadkim, zwłaszcza wobec przedstawicieli nowych, nieco egzotycznych wyznań. Wydaje się, że dla współczesnego, polskiego katolika fakt, że ktoś jest człowiekiem wierzącym jest ważniejszy niż ewentualne różnice w wyznawanej wierze. Być może jest to owoc ekumenicznego i dialogowego nastawienia samego Kościoła.
Grzech i (nie)tolerancja
Druga płaszczyzna to praktyki religijne. Ich odmienność w poszczególnych tradycjach i wyznaniach może rzeczywiście czasami prowadzić do prostych wniosków, że niektórzy „czczą bałwany”. Zgodnie z zasadą lex orandi – lex credendi przywiązanie do określonych form kultu jest istotnym elementem danej religii. Liturgia czy kult to rytualny wyraz wiary. Czy są kulty, które mogą zostać uznane za nietolerancyjne? Tak, o ile w swym wyrazie godzą w inne tradycje religijne. Jako liturgiczną formę nietolerancji można było uznać formułę modlitwy wielkopiątkowej za Żydów. Być może za takie mogą zostać uznane także niektóre formy pobożności ludowej, jak choćby tzw. bicie Judasza. Otwarte pozostaje pytanie, czy jako nietolerancyjne należy uznać wszelkie formy modlitwy o nawrócenie, w tym o nawrócenie pogan czy niewierzących? Zaniechanie tej modlitwy byłoby także aktem wyrzeczenia się prawdziwości i uniwersalizmu danej religii. Niejeden niewierzący nie życzy sobie przecież, by modlono się o jego nawrócenie. Czy jest to akt ograniczenia cudzej wolności religijnej, w tym wolności do niewiary? Moim zdaniem nie. Modlitwa jest aktem pragnienia modlącego się, a nie przymusu wobec kogokolwiek. A poza tym dla człowieka niewierzącego – logicznie rzecz ujmując – modlitwa nie powinna mieć żadnego racjonalnego sensu.