Martin Schulz potrzebował 10 lat, aby zostać szefem frakcji socjalistów. Gdy rozpoczynałem swoją kadencję w 2004 roku, głosowałem właśnie na niego. Minione 7,5 roku mojej działalności związane jest z jego osobą. (…) Patrzyłem na jego umiejętności negocjacji, cierpliwe ważenie racji, ale zdarzało mu się też porządnie zdenerwować. Poza tym jest przyjacielski, wymagający, sprawny w działaniu i dość szybki. Te cechy pozwoliły mu skonsolidować moją frakcję, która choć nie najliczniejsza, głosuje spójnie i dzięki temu jest wpływowa. Przez prawie 18 lat Schulz doskonale poznał mechanizmy PE i ludzi, którzy je oliwią - pisze europoseł.
Siwiec przyznaje, że Schultz zabiegał o poparcie EPP bardziej niż socjalistów („bo nasze już miał”). Jest zresztą tajemnicą Poliszynela, że w zamian za 2,5 roku kadencji Polaka EPP (czytaj Kanclerz Merkel i PO) zgodziła się 2,5 roku przewodniczenia Niemca, tyle że socjalisty. Ale tu europoseł SLD widzi różnicę, bo Schultz „trafił też do polityki krajowej w Niemczech, bo jest członkiem prezydium SPD.”
W odróżnieniu od swego poprzednika będzie realizował starą, dobrze znaną zasadę Archimedesa: "Dajcie mi punkt podparcia, a poruszę Ziemię". Schulz wie, gdzie w PE są punkty podparcia. Wie, jak wykorzystać potencjał, ambicje, ale też kompleksy mojej instytucji. Będzie walczył jak lew o jedność Europy i dlatego musi skonfliktować się z państwami członkowskimi. Zapowiada walkę o silną pozycję PE i tu na pewno zyska zwolenników.
I zapowiada:
Będzie ciekawie.