Bez większego echa przeszło niedawne opublikowanie przez administrację Obamy oficjalnej "listy Magnitskiego", czyli listy rosyjskich urzędników zamieszanych w łamanie praw człowieka, którzy nie będą mile widziani w Stanach Zjednoczonych(szczególnie tych, którzy doprowadzili do śmierci Siergieja Magnitskiego, audytora badającego machlojki rosyjskich władz we współpracy z mafią). Nic dziwnego, bo mimo hucznych zapowiedzi i początkowego skandalu, rząd Obamy zrejterował. Na liście, z początkowych 60 osób zostało jedynie 18, w tym żadnego wysoko postawionego oficjela. Według rosyjskiego publicysty agencji RIA-Nowosti i redaktora naczelnego radia Kommersant FM Konstantina von Eggerta, sygnał płynący z Waszyngtona jest dla Kremla jasny.
Przekazz Białego Domu do Moskwy jest bardzo jasna: "it's business as usual" (wszystko bez zmian). Prezydent Barack Obama i jego drużyna właściwie porzuciła jakiekolwiek pozory przejmowania się atakiem rosyjskich władz na prawa i wolności człowieka.
Według Eggerta, postawa Obamy nie jest jednak zaskoczeniem.
(...) Jeśli ktoś spojrzy na osiągnięcia obecnej amerykańskiej administracji w stosunkach z Rosją, ta decyzja nie powinna być niespodzianką. Od czasu porażki w sprawie słynnej (bądź niesławnej) polityki "resetu" pomiędzy dwoma państwami, wszystko, o czym marzył Biały Dom to uruchomienie tzw. "Resetu-2". Obama milczał, kiedy ROsjanie wyrzucili z kraju USAID (amerykańską agancję ds. pomocy zagranicznej). Nie powiedział słowa w zeszłym roku, kiedy po przyjęciu ustawy Magnitskiego, Kreml zakazał Amerykanom adopcji rosyjskich dzieci. Zignorował potężną kampanię rządu Putina przeciwko pozarządowym organizacjom, które są teraz zmuszane, aby rejestrować się jako "zagraniczni agenci", jeśli dostają fundusze spoza Rosji.
Poprzez to milczenie, Obama chce osiągnąć przychylność Kremla w sprawie kolejnej rundy redukcji zbrojeń. Dziennikarz ostrzega, że taka postawa będzie Amerykanów sporo kosztować.