Władimir Putin od lat był chętnie cytowany przez media, ale w słownych atakach na Amerykanów i ich sojuszników miał poważnych rywali. Na półkuli zachodniej najlepiej w tej roli czuł się wenezuelski prezydent Hugo Chavez, autor taki stwierdzeń, jak to, że „głównym niszczycielem świata i największym dla niego zagrożeniem jest amerykański imperializm".
Na wschodniej największą gwiazdą dla wszystkich nienawidzących Ameryki i cywilizacji zachodniej był prezydent Iranu Mahmud Ahmadineżad. Szczególnie lubił atakować Amerykę na jej własnym terenie, gdy mimo sankcji przyjeżdżał do Nowego Jorku jako uczestnik posiedzeń Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych. Przy okazji spotykał się z amerykańskimi studentami i dziennikarzami, używając sobie na gospodarzach i przedstawiając cukierkową wizję swojego kraju. Dzięki występom w Ameryce świat się dowiadywał, że jak gdzieś wybucha wojna z udziałem Amerykanów, w Iraku czy Afganistanie, to jest to sprawka syjonistów. Albo że w Iranie nie skazuje się gejów na karę śmierci, bo tam, w przeciwieństwie do Ameryki, nie ma homoseksualistów („nie wiem, kto naopowiadał, że są"). Teraz Putin nie ma już rywali, Chavez nie żyje od pół roku, Ahmadineżad zaś po dwóch kadencjach zakończył w lecie urzędowanie, jego miejsce zajął nowy prezydent Hasan Rohani, który – na razie – sprawia wrażenie polityka, któremu nie zależy na drażnieniu Zachodu. W stylu Ahmadineżada Putin również wszedł na teren amerykański, by naigrawać się z gospodarzy, własny kraj przedstawiając przy okazji jako wzór wszelkich cnót. Nie wszedł dosłownie, lecz medialnie, jego tekst w stylu ahmadineżadowsko-chavezowskim ukazał się (i to w symbolicznym dniu – 11 września) na stronach najważniejszej amerykańskiej gazety „New York Timesa". Trafił tam na fali dyplomatycznego triumfu Rosji związanego z wojną w Syrii. Putin przedstawia Rosję jako zwolennika pokoju, dialogu, kompromisu. Wszystko to w czasie, gdy jego kraj prowadzi bezpardonową walkę o to, by postradzieckie kraje nie powiązały się na dobre z Unią Europejską. Stosując przy okazji blokady gospodarcze i groźby, wszystko mało pokojowe i mało kompromisowe. Najciekawsze jest zdanie: „Nie chronimy syryjskiego rządu, chronimy prawo międzynarodowe". Niby wszyscy wiedzą, że Rosjanie uzbroili po zęby reżim Baszara Asada i dzięki prawu weta w Radzie Bezpieczeństwa ONZ politycznie chronią go przed zastosowaniem jakichkolwiek zasad prawa międzynarodowego, ale Putin najwyraźniej się tym nie przejmuje. Znakomicie czuje się w roli cynicznego komentatora poczynań Zachodu. A stoi za nim bez porównania silniejsze i atrakcyjniejsze państwo niż za Chavezem i za Ahmadineżadem.
Międzynarodowe poczynania Rosji też czekają na komentatora. Jeżeli polityka Putina wobec Syrii okaże się porażką, Barack Obama może odegrać tę rolę.