W polskiej kulturze obecność najważniejszych polityków na uroczystości religijnej nie budzi kontrowersji. Sprzeciw pojawia się wyłącznie ze strony mało reprezentatywnych grup skrajnych liberałów czy antyklerykałów.

Jednak w przypadku kanonizacji Jana Pawła II mieliśmy do czynienia z wydarzeniami szczególnymi. Watykańskie uroczystości w środku kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego wszystkie siły polityczne potraktowały jako świetną okazję do zamanifestowania swych poglądów. Do Rzymu pojechali więc – oprócz zastępu szeregowych polityków PO – prezydent Bronisław Komorowski, Ewa Kopacz, Bogdan Borusewicz i premier Donald Tusk. Ten sam, który grzmiał, że PO nie będzie klękała przed księdzem. Zarówno prezydent, jak i premier wybrali się wcześniej do Wadowic, choć np. w przypadku ochrony życia ich partia miała mało wspólnego z nauczaniem św. Jana Pawła II, a niekiedy nie pozwalała swym członkom w głosowaniach odwoływać się do swobody sumienia.

Jana Pawła II przez wszystkie przypadki odmieniał też lider opozycji Jarosław Kaczyński, choć to kwestia ochrony życia stała się jedną z przyczyn rozłamu w czasach rządów PiS i odejścia środowiska Marka Jurka. Nie przeszkadzało to Kaczyńskiemu jechać do Watykanu i z miejsc papieskich zrobić w ostatnim tygodniu poligon kampanii.

Z hipokryzją mieliśmy do czynienia również w przypadku lewicy. Choć uchwale sejmowej upamiętniającej kanonizację sprzeciwiali się politycy SLD i Twojego Ruchu, na uroczystości do Rzymu pojechał z żoną były lider SLD, a dziś patron wyborczej koalicji Europa Plus Twój Ruch, czyli Aleksander Kwaśniewski.

Największym zaskoczeniem jednak jest skład delegacji polskich władz. W weekend w Watykanie były trzy konstytucyjnie najważniejsze osoby w państwie (prezydent, marszałkowie Sejmu i Senatu). W ostatniej chwili o swym udziale w uroczystościach zdecydował premier. W czasie, gdy – jak często powtarza Tusk – mamy doświadczenie z niezwykle niebezpiecznymi wydarzeniami na Ukrainie i nie jest nawet jasne, czy dzieci pójdą 1 września do szkoły, najważniejsze osoby w państwie są nieobecne. W sieci pojawiły się żarty, że w 1939 r. rząd też uciekał na południe. Ale na poważnie: albo mamy do czynienia z rosyjską agresją na Ukrainie i wówczas najważniejsi politycy powinni monitorować sytuację, będąc w kraju, albo też na Wschodzie nic ważnego się nie dzieje, a całe prężenie muskułów z budową unii energetycznej na czele to tylko kampania wyborcza. Bo w to, że choć sytuacja jest poważna, politycy mimo to wolą w trakcie kampanii pokazać się na kanonizacji, nikt nie chciałby wierzyć.