Zmarł w Las Vegas, a nie w Memphis, czy Chicago, które to miasta, mateczniki czarnego bluesa byłyby odrobinę stosowniejsze. Był wokalistą, gitarzystą, a przede wszystkim bluesową osobistością.
Jowialny, zawsze uśmiechnięty tulił swoją gitarę o imieniu Lucille jak kobietę. Był najlepszym uczniem T-Bona, który zrewolucjonizował grę na gitarze elektrycznej i tym się różnił od innych gitarzystów swojego pokolenia, że traktował instrument nie jako riffowe uzupełnienie sekcji rytmicznej, ale przede wszystkim na potrzeby melodycznych solówek. Jego gitara śmiała się i płakała. Opowiadała i krzyczała. Grał niezwykle pięknie i czysto, bez obowiązkowych w późniejszych pokoleniach przystawek i efektów. Może lekki „delay", tylko tyle.
Swoja grą wpłynął na wszystkich czerpiących z bluesa i soulu rockowych gitarzystów. Był bogiem dla Jimiego Hendrixa. Naśladowali go Duane Allman, Jeff Beck, Peter Green, Jimmy Page, Gary Moore i wielu innych. Może nawet nie tyle naśladowali, co bez jego grania nie mieliby szansy na rozwinięcie swoich stylów.
Prócz grania był bluesowym aktywistą i filantropem. Sam chory na cukrzycę wspierał wszystkie akcje na rzecz walki z tą chorobą. Plotkarze twierdzą, że miał 15 dzieci. Niesprawdzalne. Natomiast sprawdzalna jest liczba płyt, które wydał. Nagrywał rok w rok, od 1956 do 2008 roku. W rekordowych latach 1962 i 1965 aż pięć krążków rocznie. Cudownym zbiegiem okoliczności nie przeszkadzała mu starość. Jeszcze w 2003 roku był w stanie nagrać cztery płyty. Koncertował non stop, średnio przez 250 dni w roku. Może dlatego był człowiekiem instytucją, królem bluesa.
I na pewno dlatego przed kilku laty, my członkowie Polskiego Stowarzyszenie Bluesowego uznaliśmy dzień jego urodzin, 16 września za datę Polskiego Dnia Bluesa. Cóż, nad Wisłą już nie zagra, przynajmniej „live", choć osobiście wierzę, że przy głębszym wsłuchaniu się w dźwięki, które płyną z góry, będzie można usłyszeć, choć przez chwilę gitarowy śmiech jego osieroconej Lucille.