Reklama
Rozwiń
Reklama

Król Bluesa nie żyje

Zmarł B.B. King, ostatni z wielkich bluesowego pokolenia gigantów, takich jak T-Bone Walker, Muddy Waters, Willie Dixon, Howlin’ Wolf, Junior Wells, czy John Lee Hooker.

Aktualizacja: 15.05.2015 10:57 Publikacja: 15.05.2015 10:29

Bogusław Chrabota

Bogusław Chrabota

Foto: Fotorzepa

Zmarł w Las Vegas, a nie w Memphis, czy Chicago, które to miasta, mateczniki czarnego bluesa byłyby odrobinę stosowniejsze. Był wokalistą, gitarzystą, a przede wszystkim bluesową osobistością.

Reklama
Reklama

Jowialny, zawsze uśmiechnięty tulił swoją gitarę o imieniu Lucille jak kobietę. Był najlepszym uczniem T-Bona, który zrewolucjonizował grę na gitarze elektrycznej i tym się różnił od innych gitarzystów swojego pokolenia, że traktował instrument nie jako riffowe uzupełnienie sekcji rytmicznej, ale przede wszystkim na potrzeby melodycznych solówek. Jego gitara śmiała się i płakała. Opowiadała i krzyczała. Grał niezwykle pięknie i czysto, bez obowiązkowych w późniejszych pokoleniach przystawek i efektów. Może lekki „delay", tylko tyle.

Swoja grą wpłynął na wszystkich czerpiących z bluesa i soulu rockowych gitarzystów. Był bogiem dla Jimiego Hendrixa. Naśladowali go Duane Allman, Jeff Beck, Peter Green, Jimmy Page, Gary Moore i wielu innych. Może nawet nie tyle naśladowali, co bez jego grania nie mieliby szansy na rozwinięcie swoich stylów.

Prócz grania był bluesowym aktywistą i filantropem. Sam chory na cukrzycę wspierał wszystkie akcje na rzecz walki z tą chorobą. Plotkarze twierdzą, że miał 15 dzieci. Niesprawdzalne. Natomiast sprawdzalna jest liczba płyt, które wydał. Nagrywał rok w rok, od 1956 do 2008 roku. W rekordowych latach 1962 i 1965 aż pięć krążków rocznie. Cudownym zbiegiem okoliczności nie przeszkadzała mu starość. Jeszcze w 2003 roku był w stanie nagrać cztery płyty. Koncertował non stop, średnio przez 250 dni w roku. Może dlatego był człowiekiem instytucją, królem bluesa.

I na pewno dlatego przed kilku laty, my członkowie Polskiego Stowarzyszenie Bluesowego uznaliśmy dzień jego urodzin, 16 września za datę Polskiego Dnia Bluesa. Cóż, nad Wisłą już nie zagra, przynajmniej „live", choć osobiście wierzę, że przy głębszym wsłuchaniu się w dźwięki, które płyną z góry, będzie można usłyszeć, choć przez chwilę gitarowy śmiech jego osieroconej Lucille.

Reklama
Reklama

Zmarł w Las Vegas, a nie w Memphis, czy Chicago, które to miasta, mateczniki czarnego bluesa byłyby odrobinę stosowniejsze. Był wokalistą, gitarzystą, a przede wszystkim bluesową osobistością.

Jowialny, zawsze uśmiechnięty tulił swoją gitarę o imieniu Lucille jak kobietę. Był najlepszym uczniem T-Bona, który zrewolucjonizował grę na gitarze elektrycznej i tym się różnił od innych gitarzystów swojego pokolenia, że traktował instrument nie jako riffowe uzupełnienie sekcji rytmicznej, ale przede wszystkim na potrzeby melodycznych solówek. Jego gitara śmiała się i płakała. Opowiadała i krzyczała. Grał niezwykle pięknie i czysto, bez obowiązkowych w późniejszych pokoleniach przystawek i efektów. Może lekki „delay", tylko tyle.

Reklama
Publicystyka
Roman Kuźniar: Jak zatrzymać dziwną wojnę w Ukrainie
Publicystyka
Estera Flieger: Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka trzeba dziś bronić przed demokratami
Publicystyka
Władimir Ponomariow: Rosja już w znacznym stopniu przestawiła gospodarkę na tory wojskowe, a NATO nie
Publicystyka
Jacek Czaputowicz: Co pokazuje sto dni prezydenta Karola Nawrockiego
Materiał Promocyjny
Manager w erze AI – strategia, narzędzia, kompetencje AI
Publicystyka
Marek A. Cichocki: Niezdolność przełamania impasu
Materiał Promocyjny
eSIM w podróży: łatwy dostęp do internetu za granicą, bez opłat roamingowych
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama