Jeśli oceniać debatę jako starcie, którego celem jest częstsze "trafianie w rywala", to prezydent Bronisław Komorowski swojej szansy nie zmarnował. Po przegranej pierwszej turze zawiesił kampanię w całym kraju i pojawiał się prawie wyłącznie w Warszawie. Jak już wychodził do ludzi, popełniał błąd za błędem, a to radząc "zmianę pracy" siostrze młodego człowieka, która mało zarabia, a to wspomagając się suflerką. Gdyby teraz źle wypadł, nie miałby szans na powrót do walki o reelekcję.
Podczas debaty widać było, że realizuje wizję sztabowców. Definiował Dudę jako polityka niesamodzielnego, z obozu który jest eurosceptyczny, a w swoich zarzutach nieszczery, bo wszak sam nie zrealizował obietnic (choćby przypomnienie obietnicy 3 milionów mieszkań). Przy tym mieścił się w czasie, widać więc, że przetrenował nie tylko przekaz, ale i formułę starcia.
Duda miał po prostu listę zarzutów. Gdyby oceniać przygotowanie po tym jak wypadł, można by przypuszczać, że podczas treningów nie ćwiczył sytuacji, gdy rywal wyjdzie z kontrargumentem. Sam zresztą rywala nie kontrował przez co prezydent wypadał dynamiczniej, co dotąd było głównym zarzutem wobec jego kampanii.
Komentatorzy oceniają jednak wymianę ciosów, tak jak sędziowie podczas walki bokserskiej. Publiczność patrzy jednak również na styl. Prezydent często przerywał, dopowiadał, zwykle zza kadru. Uprzejmy Andrzej Duda mógł rozczarowywać jego zwolenników, którzy chcieliby, żeby zadawał celne ciosy, ale mógł zyskiwać sympatię niezdecydowanych.
Prezydent, tak jak przed przegraną pierwszą turą, przytaczał dane statystyczne, mówiące że w Polsce żyje się świetnie. To, że rywal miał kilka celnych ripost, ale nie zawsze wychodził z kontrą, nie znaczy, że Komorowski zmienił odczucia Polaków, o których głosy toczyła się walka.