Trudno było oprzeć się wrażeniu pośpiechu, pragnienia, by mieć to już za sobą. Pochować, zamknąć, zapomnieć ten rozdział w historii Kościoła. I nie chodzi tu nawet o zdawkowe kazanie papieża Franciszka wygłoszone na pogrzebie swego poprzednika, tylko o mniej lub bardziej świadome zabiegi, by obniżyć rangę tego wydarzenia, ale też towarzyszące mu komentarze. Jakby niespełna osiem lat pontyfikatu Benedykta XVI było interludium, chwilą oddechu dla jednych, niepotrzebnej zwłoki dla drugich. A on sam jedynie hamulcowym zmian, niedzisiejszym staruszkiem, któremu świat uciekł z peronu, a on czeka na pociąg, który już nigdy nie przyjedzie. Dokładnie tak przedstawiono przecież Ratzingera w głupawym filmie Netflixa „Dwóch papieży”, którego ogromne afisze wisiały zresztą na watykańskich budynkach.
Czytaj więcej
Prowincjonalizm jest złożonym zjawiskiem. Po części polega on na chronicznym przekonaniu, że życie jest gdzie indziej, prawdziwe zdarzenia i decyzje zapadają hen daleko od nas.
Ale na przekór temu nastrojowi, tej mniej lub bardziej udanie skrywanej uldze, z którą po jego śmierci wielu odetchnęło, to Ratzinger wygrał. Przy całym dramacie, tragiczności tej postaci, udało mu się osiągnąć, pozostawić po sobie coś, czego dawno już Watykan nie dał światu. Nie żadne pokolenie BXVI, w ogóle mówienie o pokoleniach w przypadku Kościoła i papieży jest jakimś piętrowym nieporozumieniem, socjologiczno-teologicznym potworkiem. Ratzinger wyrył na historii tak głęboki ślad właśnie dlatego, że za niczym podobnym się nie uganiał. Że wiedział, iż pokolenia, nastroje i mody są jak dym na wietrze. Tą właśnie wiedzą zasłużył sobie na nienawiść za życia i ulgę po śmierci. Zgodnie z jednym z tytułów swego urzędu był budowniczym mostów. Ale nie w bezmyślnie uśmiechniętym, poklepującym beztrosko świat po plecach wydaniu. Przerzucał mosty od zagubionej, pogrążającej się w pogaństwie i depresji współczesności do tego, co posiada tylko Kościół – prawdy i klucza do wieczności.
Jako jeden z twórców II Soboru Watykańskiego wiedział, że jego dokumenty staną się zrozumiałe i sensowne tylko wtedy, kiedy odczyta się je jako jeden z rozdziałów wielkiej historii, a nie przedmowę do zupełnie nowego dzieła. Milionom katolików na całym świecie uchylił drzwi do tego, czym naprawdę jest i co oznacza ich wiara. Mosty są po to, by po nich przechodzić, nie żeby je zwiedzać i podziwiać dla nich samych. Najlepiej swą funkcję spełniają, kiedy się ich nie zauważa, gdy po prostu pokonamy dzięki nim – sami nawet o tym nie wiedząc – przepaść albo rwący nurt. Pontyfikat Benedykta XVI był właśnie takim mostem. Można go przegapić, ale nikomu, choćby nie wiadomo jak się starał, nie uda się go spalić.