W 2006 roku nie był w stanie złamać oporu libańskiej organizacji Hezbollah, tym razem nie poradził sobie z palestyńskim Hamasem. Wbrew zapewnieniom o „wielkim zwycięstwie”, które można było wczoraj usłyszeć z ust przywódców tego kraju, Izrael poniósł porażkę na dwóch frontach.
Przede wszystkim na froncie propagandowym. Przez trzy tygodnie media na całym świecie pokazywały wstrząsające zdjęcia z miejsc, w których spadły izraelskie pociski. Zburzone domy, zmasakrowani cywile, przede wszystkim kobiety i dzieci. Upłynie dużo czasu, zanim Izrael zdoła odbudować swój wizerunek na arenie międzynarodowej. Wizerunek, który i tak nigdy nie był najlepszy.
Najbardziej dotkliwa jest jednak porażka militarna. Celem, jaki stawiali sobie Izraelczycy, było zadanie Hamasowi na tyle dotkliwego ciosu, żeby zaprzestał rakietowego ostrzału południowego Izraela. Nic nie dały jednak trwające tydzień naloty, nic nie dał dwutygodniowy ostrzał prowadzony z niezaludnionych terenów Strefy. Pociski nadal spadały na Izrael. W tej sytuacji znajdujący się pod coraz większą międzynarodową presją Izrael zdecydował się na podjęcie negocjacji w sprawie zawieszenia broni.
Prowadzone za pośrednictwem Egiptu rozmowy również zakończyły się fiaskiem. Hamas odrzucił „warunki syjonistów”. Izraelowi nie pozo- stało więc nic innego, jak dać za wygraną i ogłosić upokarzające jednostronne zawieszenie broni. Nawet wówczas ostrzał Hamasu jednak nie ustał. Organizacja wystrzeliła jeszcze kilkanaście rakiet, zanim łaskawie zgodziła się na rozejm. W ten sposób jeszcze raz pokazała, że jej możliwości bojowe nie zostały zneutralizowane.
Czy oznacza to, że Izrael był z góry skazany na porażkę? Wprost przeciwnie – do konfliktu przystępował jako zdecydowany faworyt. Izraelscy przywódcy postanowili jednak wygrać tę wojnę na odległość. Pamiętając społeczne protesty z czasów kampanii libańskiej w 2006 roku, panicznie bali się stracić własnych żołnierzy. Właśnie dlatego nie zdecydowali się na szturm na Gazę, w opinii ekspertów jedyny sposób na wygranie tej wojny.