Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że torysi pod wodzą Davida Camerona zmierzają po bezdyskusyjne zwycięstwo i zdobędą komfortową większość w Izbie Gmin. Miało być tak, jak często bywało w historii Albionu: silny premier na czele silnego rządu, realizujący politykę na własną odpowiedzialność.
Będzie jednak inaczej. Konserwatyści zdobyli największą liczbę mandatów, ale Camerona trudno nazwać triumfatorem. Liberalni Demokraci przez chwilę nawet prowadzili w sondażach, tymczasem w czwartek uzyskali gorszy wynik niż pięć lat temu. Partia Pracy Gordona Browna poniosła zaś porażkę zapowiedzianą i oczekiwaną. Niewykluczone, że wielu laburzystów odetchnęło z ulgą, iż ten koszmar już się skończył i że będzie można postawić na czele ugrupowania kogoś mniej zgranego niż dotychczasowy premier.
Gordon Brown nie jest nawet w stanie "obejść" Camerona z lewej strony i utworzyć rządu z liberałami. Albo więc powstanie mniejszościowy rząd torysów – bardzo ryzykowna opcja – albo gabinet koalicyjny, konserwatywno-liberalny, z Cameronem jako premierem i Nickiem Cleggiem z jakąś prestiżową teką (np. szefa dyplomacji).
Lider torysów już taką propozycję złożył i wygląda na to, że brytyjską scenę polityczną czeka fascynujący eksperyment: oto będziemy świadkami rozmów koalicyjnych, które są w Londynie rzeczą nieznaną. Co z nich wyniknie? Zapewne rząd nieco bardziej proeuropejski (eurosceptycyzm torysów zostanie złagodzony euroentuzjazmem Clegga) i nieco mniej proamerykański. Najważniejsze jednak, by powstał jak najszybciej i powstrzymał lawinę długów, która pogrąża Wielką Brytanię w gospodarczym chaosie.
[ramka][link=http://blog.rp.pl/magierowski/2010/05/07/wielka-brytania-wybory-bez-zwyciezcy/]Skomentuj[/link][/ramka]