Oto 7 maja w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" prawnik, prof. Wiktor Osiatyński, autorytet III RP, denerwuje się, "kiedy rozważane są rozmaite przyczyny smoleńskiej katastrofy". On już wie. "(…) to był po prostu tragiczny wypadek (…) fakt jest taki, że samolot podszedł do lądowania mimo przynajmniej trzykrotnego ostrzeżenia ze strony obsługi lotniska w Smoleńsku i zaleceń, by lądował gdzie indziej. (…) Mówienie, że odpowiedzialność za wypadek spada na Rosjan (…) jest infantylne (…). Rosjanie nie mieli obowiązku zamknięcia lotniska. To, co do nich należało, zrobili: ostrzegli, że lądowanie grozi katastrofą, i przygotowali inne lotnisko. Potraktowali polskich pilotów jak odpowiedzialnych ludzi, a nie jak dzieci".

Osiatyński oświadcza jednoznacznie, że wina leżała po stronie polskich pilotów i gdyby przeżyli, powinni odpowiadać przed sądem za poważne przestępstwo. Próbę przejęcia śledztwa przez stronę polską uważa za "sprzeczną z prawem międzynarodowym" i rozwodzi się nad ogromną liczbą "dobrych gestów ze strony rosyjskich władz".

Osiatyński powiedział nieprawdę. Ze stenogramów, które dostaliśmy od Rosjan, wiemy, że polscy piloci nie byli wyraźnie ostrzegani, iż lądowanie grozi katastrofą, ani nie proponowano im lądowania na innym lotnisku. Rosyjskie kłamstwa Osiatyński powtarza jednak jako niepodważalne fakty.

Jak prawnik mógł coś takiego powiedzieć? Jak mógł na podstawie doniesień putinowskich mediów wydać wyrok na tragicznie zmarłego pilota i odmówić analizy innych hipotez? Czy chodzi tylko o odruch każący zawsze przyznawać rację niepolskiej stronie, odruch, który podyktował mu także fałszywe stwierdzenie, że przejęcie przez nas śledztwa jest niezgodne z prawem?

Osiatyński pozostanie autorytetem III RP. Dla tłumu dziennikarzy spijających mu słowa z ust z równym tupetem wygłaszać będzie kolejne, nieznoszące sprzeciwu oświadczenia. Zastanówmy się: co to mówi o naszej rzeczywistości?