[b]Co ma pan na myśli, mówiąc: „próżnia”? [/b]
Wyobraźmy sobie, że NATO ogłasza, iż wypełniło swoją rolę. Dzisiaj mamy jednak 5. artykuł traktatu waszyngtońskiego. Gdyby Sojusz przestał działać, to ta próżnia powstałby wszędzie, ale u nas byłaby szczególnie dokuczliwa. W Polsce, Czechach, Słowacji, krajach bałtyckich dużo bardziej niż we Francji czy Hiszpanii. Do rosyjskich koncepcji w sferze bezpieczeństwa trzeba podchodzić bardzo ostrożnie. I trzeba mówić wprost i czytelnie: niczego, co byłoby dzisiaj próbą wyeliminowania czy zmarginalizowania NATO, my nie przyjmujemy. W sprawach bezpieczeństwa nie możemy ryzykować.
[b]Ale czy rozumieją to ludzie na Zachodzie? [/b]
W Ameryce, której ogromnym sukcesem było rozszerzenie NATO, to rozumieją. Z Europą jest poważniejszy problem. Wielu Europejczyków, dla których NATO było czytelną instytucją, tak długo jak istniało zagrożenie ze strony Związku Radzieckiego, teraz pyta: „po co jest NATO?”. Jeszcze na Bałkanach, choć spóźnione, zadziałało. Ale już operacja w Afganistanie nie wzbudza takiej akceptacji. I jest ryzyko, bo w wielu środowiskach politycznych i wśród opinii publicznej Zachodu rodzi się pytanie: „dlaczego mamy umierać za NATO?”. W Europie Środkowo-Wschodniej poczucie tego, co zyskaliśmy w ostatnich 20 latach w sprawie bezpieczeństwa, jest dużo wyższe. Nie ma dziś w Polsce siły politycznej, która postulowałaby rezygnację z NATO, choć w sprawie Afganistanu zdania są podzielone.
[b]Jeśli posłuchać doradcy prezydenta Komorowskiego profesora Romana Kuźniara, to akurat on wypowiada się w tej sprawie niezwykle ostro. [/b]
Nie chcę komentować wypowiedzi profesora Kuźniara. Ale to pokazuje też, jak ważna jest misja w Afganistanie. Jej sukces udowodni sens istnienia Sojuszu, a porażka wywoła głęboki kryzys wewnątrz NATO. Czy są zwolennicy nowych otwarć i nowych wizji? Oczywiście, że są. Będziemy o nich słyszeć coraz częściej. I z tych wszystkich pomysłów m.in. na nową architekturę bezpieczeństwa, możemy wyciągnąć tylko jeden wniosek.
[b]Jaki? [/b]
Nie możemy zajmować się głupstwami. Nie możemy tracić czasu na dyskusje, które dziś nie są nawet trzeciorzędne. Jeżdżę dużo po świecie i za każdym razem, gdy wracam do Warszawy i włączam telewizor, mam mieszane uczucia. Jestem wściekły, że debata odbywa się tylko na poziomie albo symbolicznym – jak krzyż – albo żadnym. Nie wiem nawet, kto jest ministrem ochrony środowiska, kto odpowiada za postęp naukowy i techniczny. Mam wrażenie, że celem polskiej polityki jest walka z dopalaczami i wzajemna walka na całkowite wyniszczenie. W ten sposób nigdzie nie zajedziemy.
W żaden sposób nie da się dziś porównać dyskusji, jakie toczą się w Wielkiej Brytanii, Niemczech, a nawet we Francji z tymi u nas. Rząd unika tematów strategicznych, stara się przetrwać do wyborów, nie ryzykując, albo ulega pokusie populizmu, np. zapowiada działania na granicy prawa. Ale skoro już dołożyliśmy rządowi, to powiedzmy, że dotyczy to też opozycji. Nie możemy być karmieni przez prawą stronę, czyli PiS, wyłącznie katastrofą smoleńską traktowaną jako rewanż polityczny, zadośćuczynienie potrzebie zemsty. Dalej mamy lewą stronę, która uważa, że najważniejsze są działania antyklerykalne. To wszystko jest nie tylko niepoważne, ale i niebezpieczne. Za to wszystko zapłacimy wysoką cenę. Przestrzegam. Polska będzie miała kłopot.