Tym bardziej że tym razem nie chodzi jedynie o to, że najzwyczajniej w świecie szkoda naszego – wszystkich Polaków – czasu, od trzech lat uporczywie marnowanego przez partie Tuska i Pawlaka wyłącznie na administrowanie krajem, który wymaga jeszcze wielu gruntownych zmian. Tym razem sprawa jest dużo poważniejsza, w nie lada tarapatach znajdują się bowiem finanse publiczne naszego państwa, o czym świadczą coraz bardziej desperackie propozycje ich łatania: a to kosztem ludzi pracujących (podniesienie składki rentowej), a to kosztem przyszłych emerytów (ograbienie OFE), a to kosztem rodzin odchodzących z tego świata (kolejne obniżenie zasiłku pogrzebowego). O podniesionym już VAT nie wspominając.
A skoro jest tak źle, to odkładanie wyborów do jesieni trudno ocenić inaczej niż jako szczyt nieodpowiedzialności polityków, jako igranie z ogniem. Oznacza bowiem odsunięcie terminu podjęcia koniecznych reformatorskich decyzji o kolejny rok (do 2013), gdyż po jesiennych wyborach nie starczy czasu na ich wprowadzenie, tak aby mogły zacząć obowiązywać już z początkiem 2012 roku.
Przy okazji, co chyba oczywiste, choć akurat w tej sytuacji ma naprawdę drugorzędne znaczenie, wiosenne wybory byłyby też z korzyścią dla polskiej prezydencji w Unii Europejskiej, która przypada na drugą połowę 2011 roku, nie zakłóciłyby albowiem jej przebiegu.
Zatem jeśli dla polityków ze wszystkich partii naprawdę Polska jest najważniejsza – co, jeśli mnie pamięć nie myli, bezustannie deklarują – to najbliższe wybory (a najlepiej także wszystkie następne) powinny się odbyć (odbywać) w pierwszej połowie roku. W przeciwnym razie dla wyborców (czyli płatników polskiego budżetu, pogrążanych w długach przez posłów i senatorów) będzie bezsporne, że dla polityków – pospołu, koalicji i opozycji – to jednak nie Polska, ale ich poselska pensja jest najważniejsza.