Najważniejszy w polemice Wojciecha Sadurskiego („Zamachu na wolność słowa nie było", „Rzeczpospolita", 27 maja) wydaje mi się sposób zdefiniowania naszego sporu. Sadurski ujmuje go tak: „Graczyk wypacza istotę sporu: nie chodzi w nim bowiem o to, czy Braunowi powinno się prawnie zakazać publicznej obrony swej KUL-owskiej wypowiedzi, ale czy jest rzeczą roztropną, by akurat „Rzeczpospolita" stwarzała mu takie forum".
Nierówne możliwości
I dalej o wolności słowa: „Wolność słowa nie polega na tym, że każdy może opublikować każdą bzdurę lub potwarz w jakimkolwiek miejscu, ale że nie ma cenzury prewencyjnej". Moim zdaniem, tak definiując spór, Sadurski z góry stawia się na wygranych pozycjach, ale w istocie unika rozmowy o tym, co stanowi dziś problem w strukturze polskiej debaty publicznej w ogóle – a co było dobrze widać na przykładzie debaty nad sprawą Brauna.
Sadurski mówi tak: skoro Braun nie ma prawnego zakazu głoszenia swoich poglądów i skoro nie ma u nas systemu cenzury prewencyjnej, to sposób, w jaki w debacie dotyczącej Brauna zachowała się „Wyborcza" (nie postulując przecież ani jednego, ani drugiego), nie stwarza problemu zagrożenia dla wolności słowa.
Jest to stanowisko cokolwiek wyobcowane z polskich realiów A. D. 2011. Doceniam umiejętność profesora Sadurskiego ujmowania problemów społecznych z perspektywy zasad liberalnej demokracji. Mówię to bez żadnej ironii, bo sam uważam taką perspektywę za ważną i nieraz się nią posługuję. Problem w tym, czy jest to perspektywa wystarczająca.
Można powiedzieć: według zasad liberalnej demokracji obowiązujących w Polsce każdy ma równe prawo do bogacenia się. Pięknie, tylko że to nie zamyka dyskusji o drastycznych nierównościach w dostępie do własności czy wręcz o wykluczeniach, które czynią to prawo iluzorycznym.