Roman Graczyk o Grzegorzu Braunie i wolności słowa

Ten, kogo opluje „Wyborcza”, w wielu kręgach opiniotwórczych będzie już do końca życia chodzić z piętnem na czole – uważa publicysta

Publikacja: 30.05.2011 03:06

Roman Graczyk (fot. Grażyna Makara)

Roman Graczyk (fot. Grażyna Makara)

Foto: Archiwum

Red

Najważniejszy w polemice Wojciecha Sadurskiego („Zamachu na wolność słowa nie było", „Rzeczpospolita", 27 maja) wydaje mi się sposób zdefiniowania naszego sporu. Sadurski ujmuje go tak: „Graczyk wypacza istotę sporu: nie chodzi w nim bowiem o to, czy Braunowi powinno się prawnie zakazać publicznej obrony swej KUL-owskiej wypowiedzi, ale czy jest rzeczą roztropną, by akurat „Rzeczpospolita" stwarzała mu takie forum".

Nierówne możliwości

I dalej o wolności słowa: „Wolność słowa nie polega na tym, że każdy może opublikować każdą bzdurę lub potwarz w jakimkolwiek miejscu, ale że nie ma cenzury prewencyjnej". Moim zdaniem, tak definiując spór, Sadurski z góry stawia się na wygranych pozycjach, ale w istocie unika rozmowy o tym, co stanowi dziś problem w strukturze polskiej debaty publicznej w ogóle – a co było dobrze widać na przykładzie debaty nad sprawą Brauna.

Sadurski mówi tak: skoro Braun nie ma prawnego zakazu głoszenia swoich poglądów i skoro nie ma u nas systemu cenzury prewencyjnej, to sposób, w jaki w debacie dotyczącej Brauna zachowała się „Wyborcza" (nie postulując przecież ani jednego, ani drugiego), nie stwarza problemu zagrożenia dla wolności słowa.

Jest to stanowisko cokolwiek wyobcowane z polskich realiów A. D. 2011. Doceniam umiejętność profesora Sadurskiego ujmowania problemów społecznych z perspektywy zasad liberalnej demokracji. Mówię to bez żadnej ironii, bo sam uważam taką perspektywę za ważną i nieraz się nią posługuję. Problem w tym, czy jest to perspektywa wystarczająca.

Można powiedzieć: według zasad liberalnej demokracji obowiązujących w Polsce każdy ma równe prawo do bogacenia się. Pięknie, tylko że to nie zamyka dyskusji o drastycznych nierównościach w dostępie do własności czy wręcz o wykluczeniach, które czynią to prawo iluzorycznym.

Pranie mózgów

Czy naprawdę wystarczającą radą dla ludzi z bankrutującej stoczni czy huty jest złota myśl w rodzaju: „konstytucja daje wam wolność gospodarczą, weźcie sprawy w swoje ręce"?

Dobrze, że mamy w Polsce system wolności gospodarczej. Dobrze też, że mamy w Polsce niekoncesyjny i pozbawiony cenzury system prasowy, ale czy to załatwia problem realnych i równych dla wszystkich możliwości korzystania z wolności słowa? Mam co do tego poważne wątpliwości. Sprawa Brauna tylko mnie w tych wątpliwościach utwierdza.

Nie ma w Polsce od 1990 r. systemu cenzury prewencyjnej – i bardzo dobrze. Jednak każdy, kto ma wiedzę o mechanizmach zniewolenia działających w PRL, choćby trochę wykraczającą poza poziom haseł-klisz, do których odwołuje się współczesna polityka, wie, że tamten system publicznego zakłamania nie opierał się wyłącznie na pracy cenzury.

Instytucjonalna cenzura była tylko ostatnią instancją w całym systemie dozoru prawomyślności obywateli. Gdyby z jakichś powodów komuniści zlikwidowali Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk, nie zniknąłby przez to system politycznej kontroli słowa, bo on był usadowiony także gdzie indziej: w PZPR, w aparacie administracyjnym państwa, w SB, ale przede wszystkim – poprzez zasadę nomenklatury – w samych redakcjach gazet, radia i telewizji.

Nie ma już PRL i nie ma cenzury prewencyjnej, ale pytanie o realne gwarancje wolności słowa jest uprawnione. Nie wystarczy powiedzieć, że jest lepiej niż za PRL, bo oczywiście jest, ale to nie stanowi odpowiedzi na pytanie, jak się u nas naprawdę ma wolność słowa.

We Francji toczy się obecnie, w związku z oskarżeniem Dominique'a Straussa-Kahna o próbę gwałtu, debata nad tym, jak swoje obowiązki wypełniała prasa. Padają w niej różne argumenty, ale nie słyszałem, by ktoś oświadczył, że nie ma problemu, bo Francja rządzi się w tej dziedzinie zasadami wolności słowa. Bo też to nie jest problem zasad prawnych, tylko kwestia obyczajów czy też kwestia przenikania się elity politycznej z elitą dziennikarską.

Wracając na grunt polski: jeśli Brauna nie wydrukuje „Rzeczpospolita" – powiada Sadurski – znajdzie on sobie miejsce gdzie indziej. Jakie to miejsce? Oto pytanie, które Sadurski ignoruje.

Gdyby „Rzeczpospolita" nie zdecydowała się na opublikowanie wywiadu z Braunem, pozostałby on na dalekim marginesie – taki, jak mi się wydaje, był strategiczny zamysł „Gazety Wyborczej". Sadurski, nawiązując polemicznie do mojej opinii, że „GW" chciała „suwerennie decydować, jaki obraz Brauna mają poprzez media dostawać Polacy", powiada, że „przecież (...) żadna »suwerenna decyzja tego typu nie jest możliwa«".

Stawiając problem tak, czyli na poziomie najogólniejszych zasad, Sadurski znowu unika zajęcia stanowiska w sprawie, która jest dobrze widoczna dla nawet niezbyt wyrafinowanego obserwatora naszej sceny medialnej: sprawy nierówności dostępu do publicznej agory. Bo wprawdzie nie jest możliwa „suwerenna decyzja" „Wyborczej", ale jest możliwa – właśnie ją obserwowaliśmy – zmasowana kampania prania mózgów, a ona ma swoje konsekwencje.

Tę kampanię „Wyborcza" przeprowadziła – tak mi się wydaje – po to, żeby zniechęcić potencjalnych obrońców prawa Brauna do zaprezentowania swoich poglądów na forach bardziej prestiżowych niż „Nasz Dziennik" czy niszowe portale internetowe. Podkreślam: obrońców jego prawa do zaprezentowania poglądów, bo „Wyborczej" to prawo notorycznie się myli z faktyczną obroną poglądów Brauna.

Pod pręgierzem

Po opublikowaniu w „Rzeczpospolitej" wywiadu z Braunem „Wyborcza" nie tyle – jak twierdzi Sadurski – skrytykowała tę decyzję, ile ją pryncypialnie zmiażdżyła: odebrała swojemu konkurentowi moralny tytuł do publikacji tego wywiadu. To się nazywa kampania zniechęcania.

Pięknoduch obserwujący polską rzeczywistość z wyżyn zasad liberalnej demokracji powie: „Wyborcza" wyraziła swój pogląd na temat pewnej decyzji redakcyjnej „Rzeczpospolitej" – wolno jej. Oczywiście, że z perspektywy tych zasad nie da się tej wolności zaprzeczyć. Pytam jednak, jak „Wyborcza" korzystała z tej wolności. Moim zdaniem tak, żeby zastraszyć konkurencję i spowodować, żeby już więcej nie ważyła się ciągnąć sprawy Brauna.

Ale skoro się – mimo to – ważyła, to koledzy i koleżanki z „Wyborczej" postanowili posunąć się o krok dalej. Na poprzednim etapie to było odsądzanie od czci i wiary samego Brauna (pisałem ja i wielu innych na tych łamach, że epitety Brauna pod adresem abp. Życińskiego są nie do obrony, ale jest do obrony jego prawo do krytyki postawy arcybiskupa). Na kolejnym etapie od czci i wiary odsądzono także obrońców jego prawa do publicznego istnienia.

Ani ja, ani Piotr Semka nie utożsamialiśmy się z poglądami Brauna, w tym szczególnie z jego przekonaniem, że zmarły metropolita lubelski był w rzeczywistości tajnym współpracownikiem SB. Nic to, Aleksandra Klich pisze bez kompleksów: „To, co Semka, Graczyk, Braun i inni wyprawiają z arcybiskupem, jest, posługując się definicją prof. Michała Głowińskiego, »retoryką nienawiści«. W niej wróg to »ktoś wyzbyty wszelkich racji, ktoś, kogo w życiu publicznym trzeba wszelkimi dostępnymi środkami zdezawuować, unieszkodliwić czy wręcz zniszczyć«" („Gazeta Wyborcza", „Dopaść arcybiskupa", 25 maja).

Przeinaczając w stopniu tak drastycznym nasze poglądy, pani Klich stawia nas pod symbolicznym pręgierzem. Przecież z kimś, kto używa „retoryki nienawiści", się nie dyskutuje, ktoś taki zasługuje tylko na wzgardliwe napiętnowanie. To jest oczywista manipulacja. Podobnej manipulacji dopuściła się „Wyborcza", opisując w wielodniowym serialu lubelskie spotkanie Brauna. Czy to tylko opinia?

Dla mnie nie tylko. Jest staroświecki problem dobrej wiary. Jak można do tego stopnia przeinaczyć czyjeś poglądy, a potem walić w nie jak w bęben? Ale to jest rzecz trudno uchwytna. Kogoś, kto będzie twierdził, że nie widzi problemu, trudno przekonać. Jest jednak jeszcze inny wymiar tego sporu, taki, na który liberał i konstytucjonalista powinien być wrażliwy. Nazywam go problemem struktury polskiej debaty, i nie chodzi mi tylko o debatę związaną z Braunem.

Zbyt wygodna pozycja

Chodzi po prostu o siłę oddziaływania poszczególnych mediów – drastycznie nierówną. Nie wystarczy powiedzieć, że tak to ukształtował wolny rynek. Nasz rynek prasowy (żeby ograniczyć się tylko do prasy drukowanej) tak się ukształtował, że jeśli kogoś opluje „Wyborcza" lub pokrewne tytuły, to w wielu kręgach opiniotwórczych będzie on już do końca życia chodzić z piętnem na czole.

Prawo do sprostowania działa połowicznie, prawo do polemiki zależy tylko od łaskawości gazety, która człowieka opluła, i jeśli nawet do polemiki dochodzi, to na jej warunkach. Inteligencja polska w ogromnej większości czyta „Wyborczą" i tytuły do niej podobne, a nie czyta innych, będących z tamtymi w sporze. Jak to pogodzić z konstytutywnym, wydawałoby się, dla inteligencji wymogiem otwartości na argumenty – nie wiem, ale tak jest.

Wszystko to odbywa się formalnie w warunkach wolności słowa: nie ma cenzury ani koncesjonowania prasy drukowanej. Jednak twierdzić, że nie ma w Polsce sytuacji drastycznej nierównowagi w dostępie do publicznej agory, można tylko abstrahując od rzeczywistości. Na przykład tak jak Wojciech Sadurski, okopując się na pozycjach liberała-konstytucjonalisty.

To wygodna pozycja. Dla mnie zbyt wygodna.

Roman Graczyk Autor był dziennikarzem i publicystą m.in. „Tygodnika Powszechnego" oraz „Gazety Wyborczej". Ostatnio wydał książkę „Cena przetrwania? SB wobec »Tygodnika Powszechnego«"

Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości