Dlatego agnostycy i ateiści oskarżają wierzących i zasiadających na Kapitolu polityków o "tyranię większości", o to, że między innymi używając motta "In God We Trust" w Kongresie czy w szkołach, próbuje się wymusić na nich postawy religijne.
To fałszywy argument. Znamy z historii przypadki, gdy ludzi za wiarę stawiano przed sądem, palono lub skazywano na wygnanie. Spójrzmy też, jak dziś wygląda prześladowanie chrześcijańskich mniejszości na Bliskim Wschodzie. Jeśli więc ktoś żyjący w kraju o takiej wolności wyznania jak Stany Zjednoczone mówi, że jest do czegokolwiek przymuszany, to jest śmieszny. W Ameryce szanuje się zarówno wolność religii, jak i wolność słowa. Publiczne mówienie o Bogu nie narusza więc niczyich praw. Nawet najbardziej gorliwy ateista nie ma prawa się oburzać, gdy prezydent Stanów Zjednoczonych powie: "dziś jest Dzień Dziękczynienia, dzień, w którym każdy Amerykanin dziękuje Bogu".
Ale on wcale nie dziękuje Bogu...
I nie musi dziękować. Nie ma takiego przymusu. To jest kluczowe dla tej dyskusji. Ateiści wymyślili sobie prawo, zgodnie z którym nie powinni być obrażani przez poglądy religijne innych osób i żądają rozciągnięcia go na opinie, z którymi się nie zgadzają lub których nie lubią. Ateiści przyznali sobie prawo do orzekania, co jest przestępstwem, a co jeszcze nim nie jest. Ale Ameryka to wolny kraj. Nie istnieją tu przepisy, które chroniłyby nas przed narażeniem na kontakt z argumentami, wiarą czy ideologią, z którą się nie zgadzamy. Co innego, gdyby rząd zaczął zmuszać ludzi do chodzenia do kościoła. Wówczas byłby to poważny problem. W obecnej sytuacji ateiści mogą wyrażać swoje poglądy tak samo jak każda inna osoba w tym kraju. A wyrugowanie wszelkich odniesień do Boga w życiu publicznym byłoby nieamerykańskie i sprzeczne z zasadami poszanowania wolności.