Nieumiejętność zapewnienia bezpieczeństwa uczestnikom przemarszu, którego trasa była znana od 48 godzin, wydaje mi się - łagodnie rzecz ujmując - porażką. Zwłaszcza w sytuacji, w której było oczywiste, że spotka się on z agresją. Niezależnie bowiem od tego, co sądzimy o samej decyzji umożliwienia Rosjanom przemarszu, to jeśli był on legalny podstawowym, obowiązkiem władz było zapewnienie jego uczestnikom bezpieczeństwa.
Gdy dowiedziałem się, że władze Warszawy zgodziły się na pochód, byłem przekonany, iż Rosjanie będą iść przez pustkę, bo policja nie będzie dopuszczać nikogo na ich trasę. Nie podjęto jednak takiej decyzji, która wobec panujących nastrojów jawiła się jako oczywista. Myślano zapewne, że obraz pustych ulic jako symbol napięcia wystawi Polsce złe świadectwo przed całym światem. Ale to, co się stało, przyniosło efekt jeszcze gorszy. A można było to przewidzieć.
Skoro już decyzji o pustce na trasie nie podjęto, można było od początku zdecydowanie oddzielić idących od trotuarów gęstym kordonem funkcjonariuszy. Czyniono to, ale niekonsekwentnie. Jak donosi TVN, polscy kibole zdołali odpalić race z wieżyc Mostu Poniatowskiego. A to oznacza, że zaniedbano zabezpieczenie terenu marszu.
Za to wszystko łatwo winić policję, ale to za proste rozwiązanie. Bo policja nie działa w próżni. Otrzymuje wytyczne od rządzących, a co najmniej działa w klimacie przez nich tworzonym. A ten, jak wszystko na to wskazuje, nie był sprzyjający zdecydowanym działaniom. Odwrotnie - można raczej odnieść wrażenie, że sprawujący władzę poddali się magii zaklinania rzeczywistości - że się uda, że może samo przejdzie, że się rozejdzie po kościach.
Nie udało i nie rozeszło się.