Roman Graczyk: Kto się boi Gowina?

Jarosław Gowin byłby równie niestrawny dla Hartmana, Żakowskiego, Środy, Kory i Wojewódzkiego, jak był dla nich niestrawny Kaczyński – pisze publicysta

Publikacja: 04.02.2013 20:00

Roman Graczyk

Roman Graczyk

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Red

„Inteligentny, kulturalny, klasą przewyższa gladiatorów prezesa Kaczyńskiego" – napisał ostatnio o Jarosławie Gowinie na swoim blogu na portalu tygodnika „Polityka" Daniel Passent. To zauważają wszyscy, którzy boją się Gowina, chociaż nie wszyscy tak otwarcie o tym mówią. Ale właśnie dlatego, że to zauważają, tym bardziej się go boją. Boją się Gowina nie od dziś, ale dziś wiedzą już na pewno, że to nie przelewki.

Boją się mniej więcej od momentu, kiedy w 2007 r. ten wychowanek ks. Tischnera (o czym jego krytycy wolą nie wspominać) wszedł do czynnej polityki na miejsce Jana Rokity. I tak jak dawniej Rokicie, tak odtąd Gowinowi przypisują cechy demoniczne. Jak dawniej niewinne zdanie Rokity z wywiadu dla „Gazety Wyborczej", że Polsce potrzebne jest „ściągnięcie lejców" służyło do straszenia dzieci, tak teraz służy do tego np. przytomna uwaga Gowina, że konwencja Rady Europy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie jest pisana z pozycji ideologii feministycznej wrogiej rodzinie jako takiej.

Minister sprawiedliwości nie jest żadnym tam „talibem". Jest po prostu politykiem krytycznym wobec nowoczesności bezrefleksyjnej

Ten strach właściwie należałoby nazwać lękiem, bo jego przyczyna ulega charakterystycznej defiguracji. Otóż, wyprowadza się z tych stwierdzeń (dawniej Rokity, a teraz Gowina) zupełnie nieprawdopodobne figury: dążeń autorytarnych, jak w przypadku Rokity, lub dążeń do katolickiego państwa wyznaniowego , jak w przypadku Gowina.

Celebryci nadają ton

Kto się boi? Na pierwszym miejscu (bo najbardziej ich widać i słychać) celebryci tacy jak Kuba Wojewódzki czy Kora, na drugim - lewicowi intelektualiści jak Jan Hartman czy Magdalena Środa. Wreszcie, na trzecim miejscu - politycy. Głównie politycy lewicy (ci z SLD i ci od Palikota), ale także ci z lewicowej i centrowej części Platformy jak Małgorzata Kidawa-Błońska czy Rafał Grupiński.

Spośród polityków Platformy największe powody, by bać się Gowina ma oczywiście sam Donald Tusk. A dowodem, że musi się z nim liczyć, jest to, że nie zdymisjonował swojego ministra natychmiast po sejmowym głosowaniu w sprawie projektów ustaw o związkach partnerskich. Jak wiadomo, premier bywa w takich decyzjach szybki. Jeśli nie był szybki tym razem, to znaczy, że postrzega Gowina jako siłę polityczną (inaczej niż to było np. w przypadku ministra Zbigniewa Ćwiąkalskiego).

Swoją drogą Gowina boją się też politycy PiS, tyle, że na razie nie leży w ich interesie ujawnianie tych obaw, a przeciwnie - podsycanie podziałów w Platformie przez okazywanie Gowinowi życzliwości.

Ale wróćmy do rodzimego środowiska politycznego Gowina, czyli do  Platformy i jej szefa. Tusk boi się Gowina, bo mu z sejmowej układanki wychodzi, że na razie nie może się go pozbyć. To ważne, ale nie najważniejsze. To jest ważne dla polskiej polityki na najbliższe tygodnie czy miesiące.

Natomiast powody, dla których boją się Gowina celebryci i lewicowi intelektualiści, są ważne dla Polski w ogóle. Jeśli, mówiąc tym personalnym skrótem, w tym sporze wygrają celebryci i lewicowi intelektualiści, Polska pójdzie drogą modernizacji ponowoczesnej, jeśli zaś wygra Gowin, Polska pójdzie drogą modernizacji uczącej się na błędach tej pierwszej.

Zachód: spełnienie czy wyzwanie?

O co więc idzie spór? W modernizacji ponowoczesnej jakakolwiek hierarchizacja wartości nie ma już sensu, wszystko jest płynne, a więc relatywne. Nie ma już piękna ani brzydoty, nie ma też odwagi, ani tchórzostwa, nie ma wierności ani koniunkturalizmu. Schodząc na poziom instytucji życia publicznego, zauważmy, że np. nie ma tam już (albo wkrótce nie będzie) małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny.

„Polska pójdzie drogą Zachodu!" – rozmarzają się celebryci i lewicowi intelektualiści, nie wiedząc albo lekceważąc to, że ta droga w ostatnich dziesięcioleciach okazała się w wielu istotnych sprawach równią pochyłą.

Tych ślepych uliczek Gowin jest nie tylko świadomy, ale i potrafi te diagnozy nazywać, a nawet niekiedy wyciągać z  nich, jako poseł i minister, praktyczne wnioski. Intelektualiści, o których tu mówię, nawet jeśli te rzeczy widzą (co nie jest bynajmniej regułą) w żadnym razie nie są skłonni narazić się dyskursowi politycznej poprawności i nazywać rzeczy takimi, jakimi naprawdę są.

Dla nich wielokulturowość to tylko szansa i wzbogacenie dla własnej tożsamości narodowej – nigdy zagrożenie: nie widzą albo nie chcą widzieć, jak dramatyczne bywają tego skutki w zachodnich kosmopolitycznych metropoliach, które zatraciły dawniejszą narodową swoistość.

Nie widzą albo nie chcą widzieć zjawiska nowoczesnych gett kulturowych i ich konsekwencji. Takich jak nierespektowanie ogólnych reguł (np. odmowa uczniów muzułmańskich uczestniczenia w lekcjach historii, które w ich mniemaniu obrażają islam). A nawet takich jak polityczny ekstremizm i jego dziecko - terroryzm. To znaczy, ci „znawcy" Zachodu wypełniający swoimi analizami szpalty "Polityki" czy "Gazety Wyborczej", owszem użalają się nad tego rodzaju zjawiskiem jak seryjne morderstwa Mohameda Meraha w Tuluzie (wiosną 2012 r.), ale nie potrafią połączyć tego faktu z ultra-liberalną polityką imigracyjną Francji w ciągu ostatnich 50 lat.

Na wyciąganie wniosków nie pozwala im terror poprawności politycznej, która w tej sprawie moralnie szantażuje tym, że takie iunctim głosi  - całkiem przytomnie – Front Narodowy. Podobny schemat zablokowania myślenia obserwujemy w szeregu innych, fundamentalnie ważnych dla przyszłości Polski, kwestii.

Strategia na poprzednią wojnę

Przynależność Polski do NATO jawi owym „znawcom" jako ostateczne spełnienie w polskiej polityce bezpieczeństwa, w związku z czym wołanie o polską podmiotowość traktują jako niebezpieczne awanturnictwo. Przynależność do Unii, z kolei, widzą jako ostateczne spełnienie naszych ambicji gospodarczych i cywilizacyjnych, nie dostrzegając, że Unia ma od kilku co najmniej lat gigantyczny kłopot sama ze sobą.

„Znawcy" generalnie mają tę cechę, że myślą o dzisiejszych wyzwaniach cywilizacyjnych kategoriami sprzed 1989 r., kiedy my tu w Polsce jedynie aspirowaliśmy do przynależności do Zachodu. Aspirowanie powoduje idealizowanie obiektu własnych tęsknot – to po pierwsze. Zresztą ten konkretny obiekt tęsknot sam się w tym czasie popsuł, trochę spsiał – to po drugie i może ważniejsze. „Znawcy" to przeoczyli, są jak ci generałowie, co to zawsze przygotowują swoje armie na poprzednią wojnę.

Poza tym słabo ów Zachód znają, chociaż tak się ciągle chełpią swoim tam zakorzenieniem. W gruncie rzeczy nie przemyśleli go (chociaż niekiedy głoszą, niestety w oderwaniu od tego sporu, że myśleć to nieustannie kwestionować) i nie widzą tego wszystkiego, co właśnie teraz podmywa jego struktury i co go rozbraja duchowo. Dlatego ciągle nie widzą rzeczywistych wyzwań, a na konkretne problemy odpowiadają hasłami jak z postępowej czytanki szkolnej:  w kółko mylą akceptację z tolerancją, bezkarność z domniemaniem niewinności, otwarcie na innych z bezbronnością, a Kościół otwarty (pasjami lubią perrorować o Kościele, chociaż w kościele bywają tylko na – niektórych - ślubach i na pogrzebach) z Kościołem byłego księdza Bartosia.

Gowin ma tę wyższość nad lewicowymi intelektualistami (a tym bardziej nad celebrytami), że to wszystko już dawno przemyślał. Ma świadomość rzeczywistych wyzwań cywilizacyjnych, przed jakimi stoi Polska, podczas gdy jego przeciwnikom wydaje się, że Polsce do szczęścia wystarczy proste kopiowanie zachodnich wzorców.

W żadnym razie Gowin nie jest antyokcydentalistą – chociaż taką „gębę" chętnie mu się przyprawia. Po prostu wie, na czym polega dzisiaj, w roku 2013, problematyczność dróg rozwojowych  Zachodu, podczas gdy jego oponenci wydają się postrzegać te drogi jako oczywistość, niosącą same korzyści i żadnych zagrożeń.

Konstytucyjność jako zmienna

Jarosław Gowin jako minister sprawiedliwości powołał się w debacie sejmowej na temat projektów ustaw o związkach partnerskich na ich sprzeczność z art. 18 Konstytucji, który stwierdza, że „małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod opieką Rzeczypospolitej Polskiej".

Wkrótce po tej wypowiedzi ujrzeliśmy w mediach komentarze prawników. Komentarze były rozbieżne, także wśród specjalistów z najwyższej półki. I tak, profesor Andrzej Zoll powiada ( „Rzeczpospolita", 28 stycznia 2013) , że Konstytucja chroni małżeństwo oraz rodzinę pojętą jako związek kobiety i mężczyzny, zaś profesor Ewa Łętowska na portalu Krytyki Politycznej - odwrotnie, stwierdza, że Konstytucja traktuje te rzeczywistości oddzielnie. Powiada ona: „(...) widzimy, że małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny to w rozumieniu Artykułu 18. coś innego niż rodzina (...)". Nietrudno zauważyć, że obie te interpretacje powodują diametralnie różne konsekwencje dla konstytucyjności – bądź nie – ustawodawstwa dopuszczającego związki partnerskie. I nie tylko dla niego.

Pamiętam, bo pilnie te prace wtedy obserwowałem, że taki właśnie kształt art. 18 był wynikiem presji środowisk prawicowych i katolickich, którym zależało, żeby nie było w tym punkcie żadnych niejasności, to znaczy, że nie ma – z punktu widzenia Konstytucji - innej rodziny, jak tylko związek kobiety i mężczyzny. Lewica i wolnomyśliciele nie byli tym zachwyceni, ale w końcu machnęli ręką, co – sądzę - należy rozumieć jako zgodę na powyższy sens tego artykułu. Teraz pani profesor twierdzi, że ten przepis Konstytucji znaczy coś innego, niż przez te sformułowania rozumieli jego twórcy. Która interpretacja zwycięży na dłuższą metę? To pytanie należałoby uogólnić: która koncepcja modernizacji zwycięży w Polsce?  Bo o to, w gruncie rzeczy, bije się Gowin.

Za interpretacją pani profesor stoją tacy ludzie mediów jak Jacek Żakowski, który w radiu Tok FM stwierdził niedawno, że Gowin jest niekompetentnym ideologiem i trzeba go odwołać z zajmowanego stanowiska. Za tą interpretacją stoją też poglądy wpływowego człowieka polityki, jakim jest Janusz Palikot, który otwarcie mówi, że walczy z Gowinem o duszę polskiego „nowego mieszczaństwa".

Nie wiem, kto wygra, ale wiem, że Konstytucja nie jest nigdy żelbetonową podstawą prawodawstwa, lecz jej rozumienie zmienia się, niekiedy diametralnie z biegiem czasu. Dlatego mimo, iż Żakowski i Palikot nie mają żadnych kompetencji prawniczych, to ich zdanie liczy się i będzie się liczyć, bo sędziowie Trybunału Konstytucyjnego nie działają w próżni, lecz są podatni na wpływy opinii publicznej. Dziś ustawy o związkach partnerskich nie przeszły. A jutro?

Komu potrzebny jest Gowin?

Powiada się ostatnio (np. wspomniany tu Daniel Passent, ale także prof. Kazimierz Kik, Aleksander Smolar i inni), że Gowin staje się politycznie nie do ominięcia. Być może. Być może jest tak, że w pewnej perspektywie czasowej okaże się realna układanka w rodzaju: PiS – PSL – frakcja Gowina lub coś na jej podobieństwo. Być może tak jest, ale ja tego nie wiem, pamiętając, że w polityce mamy do czynienia z tak wieloma zmiennymi, że wszelkie przewidywania obciążone są znacznym ryzykiem niepewności.

Wydaje mi się natomiast, że wiem, co (jakie idee i jakie tradycje) reprezentuje w polskiej polityce Jarosław Gowin. A także jakie braki w polskim życiu intelektualnym (a za nim w życiu politycznym) zapełnia poseł z Krakowa.

Gowin łata deficyt umiarkowanej prawicy, takiej która stroni od Tuska z jego bezideowym pragmatyzmem, ale i od Kaczyńskiego z jego gwałtownością  w budowie „nowej Polski" (co zakłada mniej czy bardziej konsekwentne  zburzenie Polski obecnej). Takich ludzi Tusk mierzi polityką plastikową („polityką-narracją"), ale Kaczyński mierzi ich swoją porywczością i brakiem szacunku dla państwa, które jest. To państwo mocno niedomaga – myślą tak zorientowani wyborcy – ale ostentacyjne lekceważenie jego najwyższych przedstawicieli to jednak przesada. A myśląc tak, spoglądają z niejaką nadzieją na Gowina.

Gdyby Gowin wygrał, byłby (w sumie) równie niestrawny dla Hartmana, Żakowskiego, Środy, Mellera, Sipowicza, Kory i Wojewódzkiego, jak był dla nich niestrawny Kaczyński. Ale wyborcy, o jakich tu mówię, widzieliby istotną różnicę.

Bo dla nich, mniej czy bardziej utożsamiających się z Polską tradycyjną, ale Polską dążącą do nowoczesności, Gowin nie jest żadnym tam „talibem". Jest po prostu politykiem krytycznym wobec nowoczesności bezrefleksyjnej. Reprezentuje ważną tradycję katolicyzmu mającego ambicję wpływania na kształt sfery publicznej. Nie na modłę państwa wyznaniowego (zarzucanie Gowinowi, że „klęka przed biskupami", jest jakimś piramidalnym nieporozumieniem), ale na modłę – powiedzmy w przybliżeniu – chadecką, czyli pewnej chrześcijańskie inspiracji w namyśle nad kształtem instytucji życia publicznego.

W dobie kiedy ta tradycja w Polsce jest kompletnie nieobecna, bo Kościół instytucjonalny nie znajduje języka dla wyłożenia swoich racji, chadecja umarła, a nurt reprezentowany dawniej przez „Tygodnik Powszechny" nie ma nic do powiedzenia, zbliżając się niekiedy czy to do „Gazety Wyborczej" czy to do „Krytyki Politycznej", Gowin wydaje się dla niemałej rzeszy Polaków politykiem interesującym.

Można rzec: jednym z nielicznych w tym kraju „polityków z konsystencją".

Autor jest dziennikarzem i publicystą. W latach 1984-1991 pracował w „Tygodniku Powszechnym" . Od 1993 do 2005 roku był publicystą "Gazety Wyborczej".

„Inteligentny, kulturalny, klasą przewyższa gladiatorów prezesa Kaczyńskiego" – napisał ostatnio o Jarosławie Gowinie na swoim blogu na portalu tygodnika „Polityka" Daniel Passent. To zauważają wszyscy, którzy boją się Gowina, chociaż nie wszyscy tak otwarcie o tym mówią. Ale właśnie dlatego, że to zauważają, tym bardziej się go boją. Boją się Gowina nie od dziś, ale dziś wiedzą już na pewno, że to nie przelewki.

Boją się mniej więcej od momentu, kiedy w 2007 r. ten wychowanek ks. Tischnera (o czym jego krytycy wolą nie wspominać) wszedł do czynnej polityki na miejsce Jana Rokity. I tak jak dawniej Rokicie, tak odtąd Gowinowi przypisują cechy demoniczne. Jak dawniej niewinne zdanie Rokity z wywiadu dla „Gazety Wyborczej", że Polsce potrzebne jest „ściągnięcie lejców" służyło do straszenia dzieci, tak teraz służy do tego np. przytomna uwaga Gowina, że konwencja Rady Europy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie jest pisana z pozycji ideologii feministycznej wrogiej rodzinie jako takiej.

Pozostało 92% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości