W trakcie Samorządowego Kongresu Oświaty w ubiegłym roku, ktoś zapytał Macieja Jakubowskiego, wiceministra edukacji, kto w Polsce rządzi oświatą. Jakubowski odpowiedział ironicznym uśmiechem, a sala gromko odparła: Broniarz. I nie pomyliła się. Wszystkie próby przeforsowania zmian, które ograniczyłyby nauczycielskie przywileje, dały samorządom większy wpływ na kreowanie polityki oświatowej, spełzają na niczym, a właściwie rozbijają się o Sławomira Broniarza, szefa Związku Nauczycielstwa Polskiego. Jego koronny argument, czyli zapowiedź protestu nauczycieli, od wielu lat działa w stu procentach. Zadziałał i teraz.
W poniedziałek Michał Boni wycofał się z propozycji zmian w funkcjonowaniu bibliotek. Jego propozycja łączenia tych szkolnych i publicznych miała dać samorządom finansowy oddech. Po wprowadzeniu tych zmian gmina nie musiałaby zatrudniać w bibliotece szkolnej nauczyciela (30-godzinny tydzień pracy, trzy miesiące wolnego) mogłaby zatrudnić bibliotekarza (40 godziny tydzień pracy, 26 dni urlopu, 40 proc. niższa pensja).
Larum podniósł ZNP, że to zamach na szkolne biblioteki. Dobrych wiadomości dla samorządów nie ma też premier. Mogą one zapomnieć o tym, że jest szansa na wydłużenie czasu pracy nauczyciela (20 godzin w tygodniu, najkrócej na świecie), bądź ograniczenia przywilejów Karty tylko do nauczycieli pracujących przy tablicy. To najważniejsze punkty z ich nowelizacji ustaw oświatowych, które od września czekają w Sejmie.
W sobotę Tusk w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” stwierdził, że nie ma w parlamencie chętnych do przegłosowania tego typu zmian. Reforma Karty ograniczy się do kosmetyki. I choć rządowe propozycje zostały już skonsultowane z ZNP, to Tusk podnosi dramatyzm głosowania nad nimi mówiąc o „ryzykownym tańcu”. Nie zanosi się także, na to by jakąkolwiek inicjatywą odebrania nauczycielskich przywilejów wykazała się minister edukacji Krystyna Szumilas, która unika tego tematu jak ognia. Siła nauczycielskich związków polega na tym, że reprezentują one najliczniejszą grupę zawodową. 600 tys. osób wraz z rodzinami to nawet 2 mln wyborczych głosów.
Tyle, że partyjny interes coraz bardziej zaczyna szkodzić edukacji. Gminy, którym przez rozrośnięte nauczycielskie przywileje zaczyna brakować pieniędzy, muszą zamykać szkoły i łączyć klasy. Ale to nie jest już kłopot rządu, bo przecież za szkoły odpowiadają gminy. Winny jest wójt czy burmistrz, który zamknął szkołę, zapowiada likwidację szkolnych stołówek lub skrócenie czasu pracy świetlicy.