Każdy, kto oczekiwał jakiejś nowej myśli, pomysłu, pchnięcia przez rządzącą partię kampanii na nowe tory, może się czuć rozczarowany. Więcej, mocno zawiedziony. Premier Donald Tusk na sobotniej konwencji Platformy Obywatelskiej w Sopocie wypadł blado. Znów zagrała zdarta płyta obarczania Prawa i Sprawiedliwości niezawinionymi grzechami oraz szukaniem głównego zagrożenia dla Polski w największej partii opozycyjnej.
Tym razem jednak ta melodia zabrzmiała wyjątkowo zgrzytliwie. Premier zarzucający ugrupowaniu Jarosława Kaczyńskiego, że oddala nas od Zachodu oraz że w tej sprawie „między PO i PiS różnice są kluczowe", a partia Kaczyńskiego „nieustannie kwestionuje obecność Polski w UE", ociera się o groteskę. Nikt, łącznie z postkomunistami, po 1989 r. nie zawracał Polski na Wschód, nie ma też zamiaru robić tego prezes Kaczyński. Dla wszystkich obserwatorów życia politycznego jest to oczywiste. To, że PiS i inne partie stawiają pytania o to, jak ma wyglądać nasze miejsce w Unii Europejskiej, jest – zwłaszcza po okresie kryzysu, gdy jak na dłoni dostrzegliśmy ukrywane dotychczas egoizmy i narodowe interesy – jak najbardziej uzasadnione. Nie powinno być to przedmiotem krytyki, ale jako pierwsza powinna tak działać rządząca Polską partia. Tak robią Niemcy, Francuzi, Brytyjczycy. Donald Tusk powtarzał w tym kontekście banały o tym, że nasza polityka „musi być oparta na wspólnocie euroatlantyckiej" czy o tym, że „granice są nienaruszalne". Co do tego zgadzają się w Polsce wszyscy. Prawdziwym wyzwaniem jest podmiotowa polityka wobec wielkich tego świata.
Właśnie ta idylliczna wizja obecności Polski w UE to drugi podstawowy zarzut wobec PO i premiera. Słyszeliśmy już, że Polska ma się rozwijać dzięki 500 mld zł z Unii. Tylko czy to wystarczy? Czy nasze problemy rozwiąże za nas Wspólnota? Czy to jest polityka na miarę naszych ambicji? Co będzie, gdy skończą się pieniądze płynące do nas wartkim strumieniem z Brukseli? Jaki mamy pomysł na rozwój?
Premier od dawna już na te pytania nie odpowiada – ani werbalnie, ani zarządzając rządem. Jesteśmy świadkami administrowania naszą rzeczywistością, a nie realizacji jakiegoś strategicznego planu. Administrowanie to za mało. Po osiągnięciu naszych geostrategicznych interesów, tj. przystąpienia do Paktu Północnoatlantyckiego i UE, w momencie gdy wyczerpujemy proste zasoby rozwoju, a nad nami zbierają się czarne chmury wyzwań (bezpieczeństwo, demografia, model rozwoju gospodarki, miejsce w UE), nie stać nas już na bierne płynięcie z prądem. Wyzwania wcześniej czy później nas dopadną.
I to jest właśnie trzeci, główny zarzut wobec polityki premiera Donalda Tuska. Brak woli (bo chyba nie umiejętności) dostrzeżenia zagrożeń i szans oraz skuteczna strategia realizacji takiej polityki, która na nie odpowie i będzie wzmacniać nas w długim horyzoncie.