O wolność słowa dla polskiego, ale też ukraińskiego pióra, troszczył się w latach 1947-2000 wydawca paryskiej „Kultury" Jerzy Giedroyc. Odpowiednio korespondowały z tym wydawane przez niego publikacje: literackie lub polityczne pisma, uderzające prosto w tkwiący w głowach sowiecki beton. Przypominam sobie heretycko-mityczną tezę Giedroycia, sformułowaną przez niego już w połowie lat siedemdziesiątych, w Polsce raz po raz krytykowaną, nawet jeszcze po 1989 roku: niepodległość Ukrainy, Litwy i Białorusi pozytywnie wpłynęłaby na niepodległość Polski. Mimo eksterminacji ludności polskiej na Wołyniu i w Galicji Wschodniej, dokonanej przez ukraińskich nacjonalistów w latach 1943-44, Giedroyc był absolutnie przekonany, że pojednanie między Ukrainą i Polską jest możliwe, a wręcz konieczne.
W tak zwanym Hołodomorze, w czasie sowieckiej klęski głodu na początku lat trzydziestych, Ukraina utraciła miliony istnień ludzkich; sowietyzacja gospodarki była jednym z najstraszliwszych doświadczeń a pozbawionemu złudzeń i nastawionemu idiosynkratycznie narodowi inwazja Hitlera musiała jawić się jak ratunek. Strach przed sowieckim diabłem był w każdym razie wystarczająco duży, by rzucić się w pierwsze nadarzające się ramiona i definitywnie pozbyć się na Wołyniu „polskich panów". Ludobójstwo to dotknęło niewinnych – prostą ludność wiejską, a rzeź i późniejsze akty zemsty Polaków należą do najciemniejszych rozdziałów w historii obydwu narodów.
Osobliwa teza Giedroycia, krytykowana często za jej ahistoryczne impulsy, wydaje się dzisiaj aktualna bardziej niż kiedykolwiek. W dawnych państwach-satelitach ZSRR, ale też w niektórych warstwach ukraińskiego społeczeństwa, znowu panuje strach przed zmartwychwstaniem sowieckiego imperium. W Polsce, chociaż Polska nie była sowiecką republiką, jest to kolektywny strach, tak samo duży jak na przykład na Łotwie.
Strach przed wkroczeniem Rosjan
Pamiętam, kiedy pracowałem w niemieckiej bibliotece w Rydze w 2007 roku. Mój opiekun, młody historyk, zaskoczył mnie swoją antysowiecką fobią: jeżeli już poszedł ze mną do rosyjskiego teatru, to bardzo niechętnie i przy każdej możliwej okazji mówił mi, jak bardzo Łotysze boją się nagłego wkroczenia Rosjan.
Trudno mi było go uspokoić. Zimna wojna przecież się skończyła, w epoce globalizacji na ekranie komputera można zobaczyć ruch każdego czołgu, tak jak prognozę pogody. W latach dziewięćdziesiątych z ubolewaniem patrzono na mnie często także w Niemczech, kiedy nie bardzo chciałem uwierzyć w gospodarczy i militarny zmierzch sowieckiego imperium. Z przekorą odpowiadałem moim krytykom, że mocarstwowa idea nadal jest w Rosji żywa a jej korzenie sięgają Rusi Kijowskiej (!).