Od kilku dni za naszą zachodnią granicą mamy do czynienia z kolejnym skandalem szpiegowskim, który rozrasta się z każdym dniem: Amerykanie nie tylko podsłuchiwali Angelę Merkel, ale i mieli swojego "kreta" w niemieckim wywiadzie (a także, jak się okazuje, w niemieckim MON-ie). Skandal jest dość zabawny, bo "kret" zgłosił się do CIA jako ochotnik, po czym, gdy to mu nie wystarczało, zaoferował swoje usługi FSB... używając do tego nieszyfrowanego e-maila. Mimo to, co zrozumiałe, przez kraj między Odrą a Renem przechodzi fala oburzenia. Bo jakże to tak można szpiegować swoich sojuszników?
Trochę inaczej jednak sprawa wygląda po drugiej stronie. Tam też, oczywiście, jest sporo oburzenia. Ale nawet lewicowi publicyści nie są już tak ostrzy w ocenach jak ich niemieccy koledzy. Jeden z nich, James Kirichick z portalu The Daily Beast, mówi nawet wprost: błędem byłoby, jeślibyśmy Niemców nie szpiegowali!
Od czasów swojego odrodzenia jako podzielone miasto w sercu Europy, Berlin był zawsze siedliskiem szpiegów (...) oczywistym miejscem dla działań szpiegowskich. (...) Mur berliński upadł 25 lat temu (...) lecz Berlin nigdy nie stracił na atrakcyjności jako punkt penetracji dla rosyjskich agentów - a także i Amerykańskich, którzy chcieli tych pierwszych kontrolować
- tłumaczy Kirichick. I wytyka, że Niemcy wydają się dużo bardziej oburzeni na poczynania wywiadu USA, niż na to, co robi Rosja - również w ich własnym kraju.
Rosja może liczyć w Niemczech na sympatyków ze wszystkich politycznych stron, od centroprawicowej wspólnoty biznesowej do postkomunistycznej lewicy. W zeszłym roku, polityk Zielonych (i były prawnik członków Frakcji Armii Czerwonej) odwiedził Snowdena w Moskwie (...) Choć nie udało mu się przekonać niemieckiego rządu do przyznania mu azylu, uzyskał równie dobrą rzecz: parlamentarne śledztwo w sprawie działań amerykańskiego wywiadu. Rosyjski wywiad, biorąc pod uwagę to, ile uwagi poświęca mu się w prasie i polityce, w Niemczech w ogóle nie istnieje.