To, że między państwami Europy Środkowej istnieją rozbieżności, nigdy nie było tajemnicą. Łączy nas geografia i – coraz bardziej odchodząca w przeszłość – wspólnota losów z epoki komunizmu, ale dzielą odmienna sytuacja ekonomiczna, historia, a nawet mentalność i rola religii.
Grupa Wyszehradzka była wystawiana na próbę, gdy w kwestiach mniejszości woli porozumienia nie wykazywali Węgrzy i Słowacy, gdy polski rząd PiS-u szedł inną drogą niż lewicowe wówczas rządy Czech i Węgier, gdy na Słowacji Vladimira Mečiara obrał kurs na autorytaryzm.
Grupa V-4 przetrwała te zawirowania w przekonaniu, że spajają nas mimo wszystko regionalna solidarność i konkretne interesy – bezpieczeństwo, rozwój infrastruktury, polityka energetyczna, współdziałanie w ramach UE. Słów było wiele, osiągnięć mniej. Na przejazd z Warszawy do Budapesztu pociągi nadal potrzebują 12 godzin.
Brutalny test deklaracji nadszedł wraz z kryzysem na Wschodzie. Stosunek do walczącego o niezależną państwowość Kijowa zmusił Węgrów, Słowaków, Czechów i Polaków do zajęcia jasnego stanowiska. Efekty trudno uznać za budujące, nawet jeśli formalnie wszystkie cztery stolice zaakceptowały decyzję o unijnych sankcjach.
Coś załamało się już w lutym, gdy Viktor Orbán obwieścił uzyskanie megakredytu na rozbudowę elektrowni atomowej w Paksu. Cokolwiek by mówił w Warszawie podczas swojej pierwszej zagranicznej wizyty na początku drugiej kadencji o regionalnej solidarności, fakty są bezlitosne: i tak już zależne od rosyjskich surowców Węgry zostały de facto politycznie związane. Każdy student politologii wie, że kredyt 100 mln euro to biznes, a 10 mld to polityka. A także to, że odsetki od wielkich kredytów udzielanych przez mocarstwa spłaca się nie tylko w walucie.