Wydawało się, że zasypia, ale niepodziewanie otworzył oczka :
- Jednak Mikołaj do mnie nie przyszedł...- wyszeptał. Po dniu pełnym atrakcji i prezentów. Wbrew temu, że już tyle dzieci w przedszkolu twierdziło, że Mikołaj nie istnieje.
- To nie był prawdziwy Mikołaj. Tylko Maciek... – patrzył mi w oczy z druzgocącą powagą. A przecież, z sobie wiadomych, rozumnych względów, do uświadamiania mu nagiej prawdy dorwali się także co poniektórzy dorośli. Myśleli, że im wierzy.
Ja się do tego nie nadawałam. Cóż począć wobec dziecięcego zawodu. Wobec wypędzania z raju. Ksiądz Twardowski jeszcze jako stareńki poeta w nastroszonej peruce tęsknił za takim wigilijnym opłatkiem, po jaki wyciągał rękę z wiarą dziecka z pierwszej klasy. Z pragnieniem świata dobrej baśni utkwionym w głowie i w sercu do końca życia. Kiedy dzieci przywołują przez okno Mikołaja, który przedziera się w ciemności wigilijnego wieczoru między krzakami ogrodu i mnie oblatuje dreszcz, choć ja też już wiem, że to tylko przebrany Maciek.
W te święta każdy jest dzieckiem. Bożym dzieckiem, jak On sam. Niezmiernie żal mi ludzi zranionych, którym nie udzielono w dzieciństwie cudu Bożego Narodzenia. Pozbawieni go nie potrafią nas zrozumieć. Fizjologii tego smaku do końca przecież nie wytłumaczysz, nie nauczysz go z żadnej książki. To wyrafinowanie musisz przenieść od swojego początku, z domu, od dziecka. Odebrać od dziadów i rodziców. Wykształcić za pośrednictwem czułych receptorów serca i języka, które prowadzą wprost do najsubtelniejszych analizatorów mózgu.