Z punktu widzenia laika sprawa jest prosta. Niepokorny kapłan zostaje ukarany przez swojego biskupa. Z błyskawicznie wydanego komunikatu prasowego wynika, że kara zaczyna obowiązywać z chwilą wydania dekretu. A to oznacza, że ksiądz Lemański od kilku miesięcy nie powinien chodzić w sutannie, nie wolno mu także odprawiać mszy św. Ale Kodeks Prawa Kanonicznego oraz szereg przepisów wykonawczych, które wyszły spod ręki Jana Pawła II oraz Benedykta XVI dają ukaranemu prawo do obrony. Z tego prawa ks. Lemański od samego początku skwapliwie korzysta składając odwołania (w terminologii kościelnej: rekurs). Najpierw wezwał zatem swojego biskupa do zmiany decyzji. Kiedy to nie poskutkowało odwołał się do watykańskiej Kongregacji ds. Duchowieństwa. A przepisy w tym zakresie są jasne: każdorazowe odwołanie się do wyższej instancji powoduje, że nałożona kara ulega zawieszeniu. Zacznie działać dopiero w momencie, gdy wypowie się ostatnia instancja, ewentualnie kiedy kapłan w odpowiednim terminie nie złoży rekursu lub po prostu podporządkuje się woli przełożonych. Ksiądz Lemański nie poddaje się i kolejne odwołania składa. W styczniu - gdy Kongregacja ds. Duchowieństwa podtrzymała dekret abpa Hosera - zapowiedział złożenie rekursu do Sygnatury Apostolskiej, najwyższego trybunału administracyjnego Stolicy Apostolskiej. Tam zaś sprawa może ciągnąć się bardzo długo.
O tym, że rekursy ks. Lemańskiego mają skutek zawieszający karę, od urzędników kurii warszawsko-praskiej opinia publiczna jednak nie usłyszała (po raz pierwszy dowiedziała się z poniedziałkowego komunikatu obu warszawskich kurii). I to na urzędników abp. Hosera spadają dziś gromy. Poniekąd słusznie, bo nie byłoby zamieszania gdyby już dawno uczciwie podano pełną informację wraz ze wszystkimi zawiłościami prawnymi. Tak się jednak nie stało i powstało wrażenie, że usiłowano ukryć niewygodne fakty. Czyli – jak to się popularnie mówi: „zamieść sprawę pod dywan". Czasu na reakcję było dość, bo nie od dziś wiadomo, że ksiądz Lemański ma w swojej sprawie kilka opinii specjalistów prawa kanonicznego – w tym co najmniej jednego biskupa. Potwierdzają one opisaną tu procedurę. Kilka miesięcy temu w rozmowie ze mną duchowny żalił się, że mimo wszystko inni księża nie dopuszczają go do ołtarza. I należało przypuszczać, że prędzej czy później skorzysta ze swojego prawa i „pokaże" biskupom gdzie jest ich miejsce.
W poniedziałek pokazał wychodząc razem z kardynałem Kazimierzem Nyczem i abp. Henrykiem Hoserem do ołtarza. Teoretycznie wygrał. Biskupi nie mieli wyjścia. Co mieli zrobić? Ogłosić publicznie, że nie odprawią mszy za prof. Bartoszewskiego dopóki ks. Lemański nie opuści zakrystii? Nie ma wyjścia: ktoś w kurii diecezji warszawsko-praskiej będzie musiał posypać głowę popiołem.
Ale to paradoksalnie „zwycięstwo" księdza Wojciecha może stać się jego przegraną – mimo, że pewnie zyskał kilku nowych zwolenników. Suspensa – nawet jeśli nie działa – jest karą poprawczą. Może zostać z kapłana zdjęta w każdym momencie – jedną decyzją przełożonego. W tym wypadku abp. Hosera. Wystarczyłaby odrobina skruchy i pokory ze strony ks. Lemańskiego. Tymczasem swoim postępowaniem kapłan pokazał, że tkwi w uporze i nieposłuszeństwie. W tym wypadku trudno zatem oczekiwać miłosierdzia. Zwłaszcza, że można tu mówić też o próbie wbicia klina między biskupów. Bo przecież abp Hoser po prawej stronie Wisły zakazuje odprawiania Lemańskiemu mszy, a kard. Nycz po lewej stronie tejże rzeki dopuszcza go do ołtarza. Wątek podziału wśród hierarchów zapewne część nieprzychylnych Kościołowi mediów podchwyci. Argument pierwszorzędny – choć fakty nie koniecznie prawdziwe.