Brytyjski premier założył, że polityka wymierzona przeciwko imigrantów oraz zapowiedź rozpisania referendum o członkostwie kraju w Unii w 2017 r. zneutralizuje populistyczną Partię Niepodległościową Zjednoczonego Królestwa (UKIP). I tak też się stało.
Uznał także, że zgoda na referendum w sprawie niepodległości Szkocji we wrześniu zeszłego roku rozbudzi regionalny nacjonalizm i pozbawi Laburzystów dotychczasowego bastionu wyborczego. To również okazało się słuszne.
W piątek w południe brytyjski premier był dzięki tym dwóm posunięciom bliski zdobycia bezwzględnej większości w Izbie Gmin. To rzecz wyjątkowa nie tylko dlatego, że sondaże mówiły o znacznie gorszych wynikach dla Torysów. Wielka Brytania wychodzi z największego od trzech pokoleń kryzysu. Aby uratować finanse publiczne Cameron musiał przez ostatnie pięć lat dość drastycznie ciąć wydatki państwa, przede wszystkim te socjalne. A to coś, za co zwykle wyborcy chcą ukarać rządzących.
Teraz Zjednoczone Królestwo czeka co prawda ryzykowna debata w sprawie pozostania w Unii. Jednak jeszcze w środę wydawało się, że będzie ona o wiele bardziej niebezpieczna. Wyborcze zwycięstwo bardzo umocniło pozycję Davida Camerona. Premier, zwolennik pozostania kraju w Unii, będzie teraz mógł o wiele skuteczniej zneutralizować zarówno UKIP jak i prawe skrzydło Torysów i przekonać kraj do korzyści z integracji.
Dla Polski to znakomity rozwój wypadków. Wobec zagrożenia ze strony Rosji nadal potrzebujemy w Unii mocarstwa, które jest gotowe forsować twardy kurs wobec Moskwy. Bez Wielkiej Brytanii, największej obok Francji potęgi wojskowej w zjednoczonej Europie, nie ma też mowy o poważnej, wspólnej polityce obronnej. Londyn do tej pory potrafił także równoważyć protekcjonistyczne naciski Paryża w Unii oraz częściowo powstrzymywać dominujące zapędy Berlina we Wspólnocie. Bardzo dobrze, że tak będzie nadal.