Było dwóch bohaterów politycznej stypy zorganizowanej w czwartek przez Platformę Obywatelską. Pierwszym i głównym był odchodzący prezydent Bronisław Komorowski, a drugim, cichym, Andrzej Biernat, minister sportu.
Biernat jest dla przegranej kampanii prezydenckiej postacią symboliczną. Po pierwsze, jego dochody prześwietla CBA – a Polacy głosowali także przeciwko aferom w czasie rządów PO. Po wtóre, kieruje partyjnymi strukturami, które w kampanii okazały się bierne i nieudolne. Po trzecie wreszcie, po porażce to Biernat zaprezentował samozadowolenie. Jak gdyby nigdy nic oświadczył: – To był nasz kandydat, ale sztab nie był nasz. Platforma nie przegrała.
Choć potem przeprosił, to niesmak pozostał.
Spotkanie Klubu PO z prezydentem miało pomóc obu stronom ukoić skołatane nerwy. Tyle że nie wynika z niego nic poza smutkiem PO, że wygrał Duda. Bronisław Komorowski mówił tak, jak w kampanii – na wysokim diapazonie. – Ludzie, którzy maszerują drogą polskiej wolności, mają prawo niepokoić się tym, co może nastąpić – straszył rządami PiS. – Mamy obowiązek przygotowywania się do tej następnej wielkiej bitwy, bitwy demokratycznej, jaką będą kolejne wybory parlamentarne. To będzie zasadniczy moment, walka o to, czy wspólnie obronimy drogę polskiej wolności, czy wspólnie dojdziemy do celu, jakim jest Polska nastawiona na modernizację, szanująca wartości obywatelskie. Polska szanująca także fakt, że jest członkiem wspólnoty europejskiej – stwierdził. Jakby nie zauważył, że o wyniku wyborów zdecydowali młodzi wyborcy, którzy nie czują zagrożenia dla wolności.
Komorowski zasugerował, że wesprze PO przed wyborami. – Pragnę być cząstką frontu, który idzie sprawdzoną drogą polskiej wolności. Nie jest celem obrona godności mojej prezydentury. Tak naprawdę celem jest obrona dorobku Polski wolnej, demokratycznej, niepodległej przez te minione 26 lat – mówił, sięgając po ulubiony frontowy język.