Takie podejście jest nie tylko przesadne, ale również szkodliwe. Pragmatyka pokazuje bowiem, że trudne i długotrwałe negocjacje między stolicami państw członkowskich a Brukselą nie są niczym szczególnym. Ta gra na tym właśnie polega – Komisja odgrywa rolę strażnika europejskich zasad, takich jak solidarność, równość szans itp. Ale też swoją rolę odgrywają rządy, które reprezentują interesy własnych krajów. Raz ten dialog jest ostrzejszy, raz łagodniejszy; raz toczy się w zaciszu gabinetów, innym razem na konferencjach prasowych. Raz dotyczy spraw błahych, a raz poważniejszych.
To prawda, że teraz negocjacje dotyczą spraw niezwykłej wagi. Prawdą jest też to, że potencjalne konsekwencje tych wydarzeń mogą być dla naszego kraju bardzo przykre. Ale właśnie dlatego zamiast mówić o wojnie czy katastrofie, trzeba się zastanowić nad rozwiązaniem tego sporu. Jego negatywną konsekwencją może być bowiem wzrost antyeuropejskich nastrojów. Opozycja najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy z tego, że kibicując Brukseli w sporze z rządem, wpycha PiS w antyeuropejską retorykę. Politycy PiS zaś zupełnie niepotrzebnie pozwalają sobie na wypowiedzi sugerujące, że między Warszawą a Brukselą wybuchł konflikt.
Choć napięcia między polskim rządem a instytucjami europejskimi były i zawsze będą, Unia Europejska jest dla Polski istotna, zarówno jeśli chodzi o bezpieczeństwo gospodarcze, jak i sytuację geopolityczną. Mamy zbyt wiele spraw do załatwienia (choćby przedłużenie sankcji wobec Rosji i utrzymywanie presji Zachodu wobec Kremla), by z powodu sporu o Trybunał Konstytucyjny pozwolić sobie na oddalenie się od UE.
PiS chciał, aby Polska odgrywała w Unii ważniejszą rolę. Sęk w tym, że przez spór o TK nasz kraj się w UE marginalizuje. PiS w demokratyczny sposób wygrał wybory i ma mandat do rządzenia. Pytanie, czy wyborcy dali mu też mandat do zrujnowania naszej pozycji w Unii.