Unijne przepisy dyscyplinują polskiego ustawodawcę, np. broniąc podatnika. Czasem jednak wprowadzają nadmierną biurokrację, choć, jak wskazują eksperci, często nie bez naszej winy.
Kary dla spóźnialskich
Samo wstąpienie do Unii Europejskiej wymagało wdrożenia ok. 1600 dyrektyw. Ciągle pojawiają się nowe. W tej chwili w kolejce czeka 91. Dla 20 spośród nich minął już termin implementacji, np. dla dyrektywy dotyczącej transgranicznej opieki zdrowotnej. Ma ona ułatwić polskim pacjentom dostęp do służby zdrowia w Unii. Czas na jej wdrożenie mieliśmy do 25 października 2013 r. Projekt ustawy trafił do Sejmu 1 kwietnia 2014 r. Opóźnienia mogą mieć konsekwencje finansowe.
– Poruszanie kwestii nałożenia kar jest przedwczesne – przekonuje jednak Krzysztof Bąk, rzecznik prasowy Ministerstwa Zdrowia. I dodaje, że Komisja Europejska jest informowana przez państwa o trudnościach we wdrażaniu tych przepisów.
Ciągle nie wdrożyliśmy dyrektywy dotyczącej świadectw energetycznych. Termin minął 1 stycznia 2013 r. Ministerstwo Transportu uspokaja, że do tej pory żadne państwo Unii Europejskiej jej nie wdrożyło. Z kolei służby MSZ przekonują, że wiele zaległych dyrektyw jest już na zaawansowanym etapie – pięć przekazano do podpisu prezydenta.
Problemy są nie tylko z czasem, ale i jakością implementacji. Jak wskazuje dr Rudolf Ostrihansky z Uniwersytetu Warszawskiego, polski ustawodawca niekiedy kopiuje przepisy dyrektyw do ustaw. Powoduje to chaos znaczeniowy.