Nie wylewajmy dziecka z kąpielą to zwrot, który w ostatnich tygodniach najczęściej słyszałem w związku z przygotowaną przez mój resort propozycją deregulacji zawodów. Dodam jeszcze, że wedle grup zawodowych, które deregulacja ma dotknąć, z chwilą uwolnienia ich profesji na Polskę spadną wszelkie plagi, o jakich nam się jeszcze nie śniło.
Ja jednak chcę Polski, która nie krępuje obywateli zarówno w zakresie wykonywania przez nich różnych zawodów, jak i korzystania z ich usług. Dlatego właśnie rozpoczynam następny etap w otwarciu pierwszych 49 zawodów, wysyłając projekt ustawy deregulacyjnej do konsultacji resortowych.
Dlatego też za konieczne uważam uporządkowanie publicznej dyskusji na ten temat i zdemaskowanie licznych demagogii, które się do niej wkradły.
Uproszczona ścieżka dostępu
Po pierwsze, mamy niewątpliwie poważny problem z liczbą różnych ograniczeń, które państwo przez lata, już w wolnej Polsce, nałożyło na wykonywanie ponad 350 profesji. Nawet jeżeli uznamy, że niektóre z nich powinny być liczone wspólnie, bo są w istocie specjalizacjami, np. lekarskimi, to nadal pozostaniemy niechlubnym liderem w Unii Europejskiej. Wedle danych zebranych przez Komisję Europejską Polska będzie miała wówczas 334 zawody, Czechy 302 (z 344 zawodów), Niemcy 113 (z 152 zawodów), a Francja 111 (z 150 zawodów). Do kraju z ich najmniejszą liczbą, Estonii, dystans zwiększy się jeszcze bardziej, bowiem liczba regulowanych profesji stopnieje tam wówczas do 15 zawodów.
Po drugie, nie zapominajmy, że nie jesteśmy w stanie uwolnić wszystkich zawodów. Wstępując do Unii Europejskiej, nałożyliśmy na siebie określone zobowiązania i dlatego nikt z ulicy nie będzie mógł być adwokatem, notariuszem czy architektem. Są to bowiem zawody zaliczane do tzw. unijnych zawodów sektorowych. To pojęcie jest jeszcze węższe od pojęcia zawodów zaufania publicznego, które wprowadzone zostało do Konstytucji RP. Ustawa zasadnicza oraz przepisy unijne nie dają więc możliwości całkowitego uwolnienia tych zawodów. Możemy jednak uprościć ścieżkę dostępu do nich, co też próbujemy uczynić już w pierwszej transzy deregulacyjnej.
Po trzecie, nie dajmy sobie wmówić, że nieznaczne ograniczenie dostępu do zawodów innych niż zaufania publicznego nie ma wielkiego znaczenia.
To, że każdy może przystąpić do obowiązkowego kursu, praktyki czy też egzaminu, nie znaczy, że utrzymywanie takich obostrzeń ma sens. Na egzaminie mogą przecież padać pytania, których celem jest utrącenie kandydata. Zaś najczęściej "bezpłatna praktyka" nie tylko wiąże się z utratą dochodów w okresie jej odbywania, lecz nierzadko okazuje się praktyką, za którą trzeba zapłacić.