W piątek ZNP i FZZ zapowiedziały, że 8 kwietnia w szkołach rozpocznie się strajk. Wcześniej wicepremier Beata Szydło zaproponowała związkowcom stopniowe podwyżki dla nauczycieli do 2023 roku przy jednoczesnym zwiększeniu nauczycielskiego pensum (czyli godzin pracy "przy tablicy"). Związkowcy zwrócili uwagę, że zwiększenie pensum wiązałoby się ze zwolnieniami nauczycieli - i odrzucili tę propozycję.
Poseł Porozumienia Kamil Bortniczuk zapowiadał, że rząd chce się porozumieć z nauczycielami. - Żaden rozsądny polityk nie grałby na konflikt z rzeszą 700 tys. nauczycieli i ich rodzin w roku wyborczym - podkreślił. - Jesteśmy pełni dobrej woli i szczerych intencji - dodał. Na zarzut, że rząd co innego przedstawił związkowcom, a co innego opinii publicznej na konferencji prasowej wicepremier Szydło (takie zarzuty stawiali związkowcy), Bortniczuk odparł, że "związki mogą powiedzieć: akceptujemy to wszystko co powiedziano na konferencji prasowej".
Inaczej na sprawę patrzy Zgorzelski. - Szydło przedstawiła irracjonalne propozycje, na dodatek najpierw poznali je dziennikarze. Proponuje się w 2023 roku jakieś wyimaginowane wysokości wynagrodzeń przy zwiększeniu pensum. To uderzy w nauczycieli, gdyż wiąże się ze zwolnieniami do 30 proc. nauczycieli - mówił.
- 1000 złotych (takiej podwyżki brutto pierwotnie oczekiwali związkowcy) to są naprawdę środki, które naprawdę można byłoby znaleźć. Prawda jest taka, że z badań PiS-owi wyszło że nauczyciele to jest grupa społeczna, która na PiS nie głosuje - ocenił Zgorzelski.
Bortniczuk odpierał ten argument mówiąc, że gdyby rząd mógł "odpowiedzialnie podjąć decyzję o podwyżkach to by to zrobił". - Nie możemy bo najzwyczajniej w świecie tych środków w budżeciee nie ma - dodał.