Jest lato 2010 r. Sztab wyborczy Bronisława Komorowskiego usilnie szuka pomysłów, które wzmocniłyby ich kandydata. – Niespodziewanie Bronek proponuje, że wesprą go oficjalnie byli politycy Unii Wolności – opowiada polityk Platformy.
W sztabie zapanowała konsternacja. – To może jeszcze SKL i jakaś inna wymarła partia – miał skomentować ktoś z przekąsem. Ta anegdota dobrze oddaje siłę powiązań między obecnym prezydentem a politykami dawnej UW, do której należał. Dziś „familia” – bo tak nazywają ich działacze PO – rezyduje w Pałacu. Co wieczór prezydenccy doradcy: Tadeusz Mazowiecki, Jan Lityński i Henryk Wujec, razem z ministrem Olgierdem Dziekońskim (który w UW nie był), naradzają się przy herbacie i ciasteczkach. Do spotkania dołącza zazwyczaj Bronisław Komorowski.
[srodtytul]Stara gwardia [/srodtytul]
Podczas jednego z takich wieczorów radzono o losach ustawy dotyczącej zwolnień urzędników, ważnej dla premiera z powodu konieczności łatania budżetu. Prezydent zdecydował, że jej nie podpisze, tylko odeśle do Trybunału Konstytucyjnego, co oznacza, że w tegorocznym budżecie nie będzie oszczędności z tytułu mniejszego zatrudnienia w administracji.
Podobno doradcy przekonali go, że to bubel prawny. Dużej burzy z tego powodu nie było. Premier szybko przeszedł nad tym wydarzeniem do porządku dziennego. Ale pewien osad w stosunkach między Platformą a Pałacem pozostał. Politycy PO w nieoficjalnych rozmowach są coraz bardziej krytyczni wobec swojego prezydenta.