"Mam nadzieję graniczącą z pewnością, że po wyborach będę mógł powierzyć misję tworzenia rządu zwolennikom modernizacji i zdrowego rozsądku. Mam suwerenne prawo wybrać kandydata, który moim zdaniem będzie dawał największe gwarancje utworzenia dobrego rządu" – te słowa prezydenta z wywiadu dla "Newsweeka" wywołały wiele spekulacji, co prezydent miał na myśli. Czy chodziło mu o postraszenie PiS, że nawet w razie wygranych wyborów to nie ich lider otrzyma misję formowania rządu? A może była to wypowiedź skierowana do Platformy i związana z rywalizacją między Donaldem Tuskiem a Grzegorzem Schetyną?
– Sądzę, że ze strony prezydenta jest to jedynie prężenie muskułów i próba pokazania, iż liczy się na scenie politycznej – komentuje dr Artur Wołek, politolog z PAN. – W rzeczywistości nie jest w stanie zablokować kandydata na premiera, który ma za sobą sejmową większość. Bo nawet jeśli nie dostanie on nominacji w pierwszym kroku, zostanie premierem w drugim i prezydent nic na to nie poradzi.
Również współpracownicy poprzednich prezydentów mówią: głowa państwa może desygnować na premiera kogo chce, ale dotąd nikt nie sprzeciwił się woli większości Sejmu.
Lech Kaczyński w czasie swojego urzędowania powołał dwóch premierów: swojego brata Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska, lidera PO.
Przed wyborami w 2007 r. z otoczenia Lecha Kaczyńskiego wychodziły co prawda sygnały, że to prezydent wskazuje kandydata na szefa rządu, co ewidentnie miało na celu straszenie Tuska. Jednak po wyborach prezydent bez zbędnych wahań powierzył liderowi PO misję tworzenia rządu. Pozwolił sobie tylko na krytykowanie kandydatury Radosława Sikorskiego na szefa MSZ.