Egipcjanie przebudzili się 25 stycznia 2011 r., zaprotestowali przeciwko wiecznemu wydawałoby się dyktatorowi Hosniemu Mubarakowi. Zachęciły ich wydarzenia w Tunezji, gdzie dyktator Zin al-Abidin Ben Ali padł i uciekł z kraju.
Tłum na głównym kairskim placu Tahrir gęstniał z każdym dniem. Do demonstracji dołączały kolejne grupy, obok prozachodniej młodzieży pojawili się przedstawiciele elit naukowych i artystycznych oraz brodaci fundamentaliści. Hasła, których wysłuchiwałem wówczas jako wysłannik „Rzeczpospolitej" w Egipcie, były takie same, jak wcześniej wznoszono w Tunezji, a później w Libii i innych arabskich krajach. Demonstranci walczyli przeciw reżimowi (an-nizam), o wolność (al-hurrija), pracę (al-mihna) i godność (al-karama).
Sisi wyciąga wnioski
Mubarak padł 11 lutego. Zgodnie z oczekiwaniami Egipcjanie wybrali potem, w wolnych wyborach, islamistów z Bractwa Muzułmańskiego. W lipcu 2013 r. eksperyment się skończył, armia wspierana przez sporą część rozczarowanego społeczeństwa, obaliła islamistycznego prezydenta Mohameda Mursiego. Więzienia zapełniły się liderami Bractwa, zostało uznane za organizację terrorystyczną. Szefem państwa został ówczesny dowódca armii Abd al-Fatah Sisi, rządzi do dzisiaj.
– Represje są większe, niż były za Mubaraka w okresie przed rewolucją. Władze ostro kontrolują ostatnie drobne przestrzenie niezależnej działalności. To celowa strategia. Sisi wyciąga wnioski z tego, co się wydarzyło w 2011 r., wtedy pozwolono się ludziom zmobilizować. Teraz chodzi o to, by nie dopuścić do żadnej formy mobilizacji, ani politycznej, ani na poziomie społeczeństwa obywatelskiego, nawet do małych demonstracji – mówi „Rzeczpospolitej" Anthony Dworkin, brytyjski ekspert z think tanku European Council on Foreign Relations .
Syryjska przestroga
Said Sadek, politolog, obecnie wykładowca małego prywatnego uniwersytetu w Kairze, wspierał w 2011 r. rewolucję: – Chcieliśmy demokracji, wolności, chcieliśmy się pozbyć Mubaraka, jego synów i skorumpowanej partii Narodowo-Demokratycznej. Z Mubarakiem, synami i partią się udało. Nie powiodło się z przejściem do demokracji. Dlaczego? Bo sabotowały to różne siły, przede wszystkim islamiści. Jedynym rozwiązaniem dla Egipcjan było zwrócenie się do wojska, by ich chroniło przed islamistami. W przeciwnym wypadku skończyłoby się, jak w Syrii, Iraku, Libii. Sytuacja w tych krajach uświadomiła ludziom, że to nie jest dobry czas na demokratyzację. Islamiści nie uznają kompromisów – mówi „Rzeczpospolitej".