Ostateczny wynik niedzielnego plebiscytu poznamy za dziesięć dni. Mimo protestów opozycji, domagającej się przeliczenia znacznej części głosów, a nawet anulowania referendum, zwycięzcą pozostanie zapewne prezydent Recep Erdogan. Na razie oficjalna wersja brzmi: poprawki do konstytucji, które dają mu olbrzymią władzę, uzyskały 51,4-procentowe poparcie.
Przekładając to na liczbę głosujących: za było 25,2 mln, przeciw 23,8 mln. Różnica (1,4 mln) niewielka i na niej skupiła się zachodnia opinia publiczna. Wiele komentarzy mówiło o Turcji podzielonej na pół.
O tym głębokim podziale wspomnieli kanclerz Niemiec Angela Merkel i szef MSZ w jej gabinecie Sigmar Gabriel. Są z różnych partii, z chadeckiej CDU i socjaldemokratycznej SPD, ale zdecydowali się na wspólne oświadczenie, co świadczy o randze Turcji w polityce niemieckiej. Oczekują, jak dodali, że władze w Ankarze będą teraz próbowały nawiązać „pełen szacunku dialog ze wszystkimi siłami politycznymi i społecznymi kraju".
Koniec negocjacji z UE?
Na ostrzejsze stanowisko mogła sobie pozwolić niemiecka opozycja, a także chadeccy politycy, którzy nie wchodzą w skład rządu. Ich oceny można streścić krótko: Turcja z prezydentem o władzy totalnej (szef liberalnej FDP sugerował, że to już prawie dyktatura) nie ma szans na członkostwo w Unii Europejskiej. Nawet więcej: nie ma sensu prowadzić z nią ciągnących się od lat negocjacji akcesyjnych. Zieloni i postkomunistyczna Lewica zażądały też zakończenia współpracy wojskowej z Turcją, w tym sprzedaży broni.
Przy okazji wyszło na jaw, jak bardzo różnią się oceny polityków niemieckich i mieszkających w ich kraju Turków. Z tych, którzy głosowali w referendum, aż 60 proc. wsparło Erdogana, czyli ma on w Niemczech proporcjonalnie dużo więcej sympatyków niż w Turcji.