Skandal korupcyjny i wstrzymanie finansowania z UE – tak zamyka się okres 10 lat informatyzacji polskiej administracji. To realny cios. Urzędy realizują kilkaset projektów informatycznych wartych blisko 4 mld zł. Bez unijnych pieniędzy sobie nie poradzą. Część projektów, zamiast Unii, sfinansują polscy podatnicy.
Co gorsza chodzi o przedsięwzięcia najważniejsze, najdroższe i strategiczne z punktu widzenia państwa. Dotyczą np. biometrycznych dowodów (w ramach pl.ID), Centrum Powiadamiania Ratunkowego, policyjnych "e-usług", projektu Centrum Systemów Informacyjnych Ochrony Zdrowia czy "e-podatków" w Ministerstwie Finansów.
Złe złego początki
Koncepcja informatyzacji kraju powstaje w 2002 r. Plan jest imponujący: zbudowany zostanie jeden, uporządkowany megasystem e-Government. W Polsce na różnych szczeblach administracji działa kilkaset systemów. Dublują się, mają niezgodne bazy danych, nikt tego nie koordynuje, urzędnicy i tak wszystko drukują.
E-rewolucja wymaga zmiany myślenia, stylu życia. Premier Leszek Miller tworzy więc Ministerstwo Nauki i Informatyzacji, ale zanim na dobre się ono rozkręci, likwiduje go jego następca Kazimierz Marcinkiewicz. Przenosi informatyzację do MSWiA i nadaje jej rangę departamentu. – To był błąd – przyznaje dziś Wacław Iszkowski, prezes Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. – Umieszczenie działu "informatyzacja" w MSWiA, a działu "łączność" w Ministerstwie Infrastruktury było powodem słabego nadzoru odpowiednich ministrów.
Z Ministerstwa Nauki i Informatyzacji wywodzą się późniejsi wizjonerzy, którzy w ciągu najbliższych lat będą wdrażać najważniejsze rządowe projekty informatyczne: Grzegorz Bliźniuk, cybernetyk, za rządów PiS wiceszef MSWiA ds. informatyzacji i jego następca namaszczony przez rząd Platformy – prawnik Witold Drożdż, m.in. koordynator prac nad "Prognozą informatyzacji kraju do roku 2013".