Mam 62 lata. Nie wyobrażam sobie, żebym był ministrem finansów, wicepremierem czy nawet był jeszcze w polityce w momencie, kiedy Polska wejdzie do strefy euro – powiedział minister finansów dzień po tym, jak premier Donald Tusk ogłosił, że widzi go w roli swojego zastępcy.
Rostowski przypieczętował tymi słowami klarujące się od pewnego czasu nowe stanowisko rządu – wbrew niektórym publicznym deklaracjom polityków, do euro Polsce nikomu nie jest spieszno. Tym razem jednak nie dlatego, że tam źle się dzieje – teraz to Polska ma wątpliwości, czy przyjęcie wspólnej waluty będzie dla niej korzystne.
Tusk w środę dał do zrozumienia, że awans dla Rostowskiego ma wyznaczyć priorytety rządu na lata 2013–2014, czyli czas, kiedy polską gospodarkę czeka trudny test wytrzymałości.
Rostowski ma przed sobą niełatwy rok, kiedy będzie musiał zmierzyć się z rosnącymi problemami budżetu – to będzie głównym priorytetem jego działalności jako wicepremiera. Niewykluczone, że za kilka miesięcy trzeba będzie zmieniać plan finansów państwa na ten rok. Do tej pory Rostowski głównie zakręcał kurek z państwową kasą, jednak to jest rozwiązanie doraźne. Inne pomysły, tj. ograniczenie sztywnych wydatków publicznych, wymagałyby zmian ustawowych, a na te minister finansów musiałby uzyskać zgodę premiera.
Ekonomiści podkreślają, że dowartościowanie ministra finansów to przede wszystkim decyzja polityczna i nie musi oznaczać wytyczenia konkretnego kierunku w polityce gospodarczej i zapowiedzi reform. – Nie sądzę, żeby podniesienie rangi ministra Rostowskiego w rządzie coś zmieniło. Minister został doceniony za to, że umiejętnie kreuje rzeczywistość i podwyższa popularność Platformy Obywatelskiej. Ceni go światowa finansjera, ale polscy przedsiębiorcy uważają go za najbardziej szkodliwego przedstawiciela rządu – mówi „Rz" Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP.