Chociaż w Polsce polityka rodzinna i sytuacja materialna maluchów pozostawia wiele do życzenia, zupełnie nie potrafimy o tym problemie rozmawiać.
Debata publiczna na temat polityki rodzinnej i poprawy sytuacji dzieci w Polsce sprowadziła się do kłótni między politykami o to, która partia jest winna śmierci 2,5-letniej Dominiki, do której nie przyjechało pogotowie, co mają jeść głodne dzieci i czy ludzie żyjący w związkach partnerskich są rodziną czy nie.
– Ton i sposób prowadzenia tej dyskusji jest obrzydliwy. Dziecko jest tylko mięsem armatnim w bitwie między politykami, a nie osobą, nad której losem powinniśmy się zastanawiać – mówi prof. Wiesław Godzic, medioznawca SWPS. – Pomimo zmieniających się realiów wciąż zastanawiamy się, czy Janko Muzykant miał talent, a nie obchodzi nas, czy ma jedzenie i buty na zimę – dodaje.
W lutym odbyły się dwie publiczne debaty, na które zaproszono rodziców i ekspertów razem z dziećmi. Pierwsza z nich to kolejna debata Prawa i Sprawiedliwości na temat sytuacji demograficznej, drugą – o dwulatkach w żłobkach i przedszkolach – zorganizował prezydent. W obu przypadkach zaproszone dzieci mogły brać udział w spotkaniu, przysłuchując się rozmówcom z rodzicielskich kolan. W ten sposób organizatorzy chcieli pokazać, jak ważne jest dla nich dziecko. – Nie dajmy się jednak zwieść pozorom, tu wcale nie chodziło o dzieci. Maluchy zostały potraktowane instrumentalnie. Dzieci wywołują silne emocje i doskonale sprawdzają się w roli ozdoby. Takie potraktowanie małego człowieka bardzo mi się nie podoba – mówi prof. Janusz Czapiński, psycholog społeczny.
Podobnego zdania jest prof. Mariusz Jędrzejko, pedagog z Wyższej Szkoły Biznesu w Dąbrowie Górniczej. – Dla dzieci naturalnym miejscem jest piaskownica, a nie polityczna mównica. Zabierając dzieci na taką debatę, robimy im krzywdę – tłumaczy ekspert.